Nie tylko z powodu imienia i muzykowania, ale przede wszystkim dlatego, że kogoś takiego w wiolinistyce jak ów urodzony w Odessie artysta dotychczas nie było. Kogoś, kto, mimo nieskazitelnej techniki, nigdy nie myślał o czysto wirtuozowskim popisie, lecz przede wszystkim o muzyce, o głębi wyrazu, o możliwie najlepszym oddaniu intencji kompozytora, jednak z wielkim udziałem własnej osobowości. Słuchając jego nagrań, nie zwracamy w ogóle uwagi na stronę techniczną wykonywanych utworów, lecz przede wszystkim na przepiękny, ciepły, nośny dźwięk, który był zasługą nie tylko stradivariusów, na których grał.
Jako człowiek był taki jak jego gra: ciepły, bezpośredni, szczery. Można powiedzieć, że w strasznym stalinowskim czasie, na który przypadła większość życia Ojstracha, skrzypek miał szczęście: oszczędzono go, pozwolono mu działać, a nawet wypuszczano za granicę. Ale też artysta wybrał świadomą taktykę przetrwania: ratował się intensywną pracą jako wykonawca i jako pedagog. W tej ostatniej dziedzinie również miał prawdziwy talent (najwybitniejszego z jego uczniów, Gidona Kremera, przedstawimy jeszcze w tej serii). Ten sposób działania okazał się zbawienny i Ojstrach cieszył świat swoją sztuką aż do swej stosunkowo wczesnej śmierci (zmarł na zawał w 1974 r. w wieku 64 lat). Był jednym z tych gigantów muzyki rosyjskiej, którzy wywarli piętno na sztuce wykonawczej połowy XX w. Wcześniej przedstawiliśmy dwóch innych: pianistę Światosława Richtera i wiolonczelistę Mścisława Rostropowicza. Teraz przyszła kolej na skrzypka, który zresztą ze wspomnianymi artystami wielokrotnie muzykował.
Ojstrach cudownie grał Bacha, Beethovena czy Brahmsa, ale też, podobnie jak wspomniani jego koledzy, z wielką satysfakcją i wspaniałym efektem wykonywał dzieła swoich przyjaciół, najwybitniejszych twórców rosyjskich owej doby: Dymitra Szostakowicza i Siergieja Prokofiewa.