Od kilku dziesięcioleci Piet Mondrian stał się mimowolnym uczestnikiem zorganizowanych przez historyków sztuki rozlicznych wyścigów pod hasłem „Kto naprawdę był prekursorem malarstwa abstrakcyjnego?”. W blokach startowych ustawia się go wraz z Rosjanami Wassilym Kandinskim i Kazimierzem Malewiczem, niekiedy rezerwując jeszcze dodatkowe tory dla Litwina Mykołasa Ciurlonisa, Czecha Frantiska Kupki czy Francuza Francisa Picabii. Na koniec zwycięzcą zazwyczaj obwołuje się Kandinskiego. To ciekawe, bo ani nie był pierwszy (tu wyprzedził go Ciurlonis, Picabia, a nawet Belg van de Velde), a do odrzucenia figuratywności doszedł – jeśli wierzyć przekazom – przypadkowo, wieszając przez pomyłkę obraz do góry nogami.
Mondrian nie otrzymał więc dotychczas palmy pierwszeństwa, pod jednym wszakże względem wydaje się w tej rywalizacji nie do pokonania: drogi, jaką przebył do swych ascetycznych dzieł abstrakcyjnych. Zaczynał, rzec by można, wręcz banalnie. Od niepozbawionych wprawdzie uroku i zdradzających talent, ale na pewno niezapowiadających geniuszu, martwych natur, wizerunków budowli, a nawet wyraźnie podszytych symbolizmem postaci kobiecych. Co najciekawsze, w owej tradycyjnej estetyce trwał dość długo, aż do wyjazdu do Paryża w 1911 r. Miał wówczas już 39 lat! Przypomnę, że Picasso w tym wieku miał już na swym koncie m.in. „Panny z Avignon”, „Guernicę” i kilka poważnych artystycznych wolt. Tymczasem Mondrian dopiero wychodził z malarskiej szkółki.
W Paryżu zamieszkał oczywiście w artystycznym zagłębiu Montparnasse’u. Z siłą właściwą dobremu kalwińskiemu wychowaniu (jego ojciec był nawet dyrektorem protestanckiej szkoły) oparł się jednak destrukcyjnym wpływom okolicznego towarzystwa.