Autorzy „Fargo” obiecywali kiedyś, że nakręcą opowieść o Dzikim Zachodzie „z dużą ilością krwi i przemocy, ze skalpowaniem, wieszaniem oraz Indianami wpuszczającymi swoim ofiarom mrówki pod powieki”. Potraktowano tę zapowiedź jak niezły dowcip, kolejny przejaw ich wisielczego humoru. A oni słowa dotrzymali. Ale zamiast kopania nieboszczyka, czyli parodii skompromitowanej konwencji, mistrzowie pastiszu i czarnej komedii wypuścili epicki film, w którym ironia jest ledwo, ledwo wyczuwalna.
Pomyśleć można, że zależy im bardziej na wskrzeszeniu legendy z jej mitologią pogranicza, zuchwałą wiarą w istnienie powszechnego prawa moralnego i kolonizatorskimi zapędami białego człowieka. Jednak bez przesady. Są na to zbyt inteligentni. Wszystko to okrutnie demistyfikują, na tyle jednak dyskretnie, że amatorzy tradycyjnego kowbojskiego świata mogą się czuć w pełni usatysfakcjonowani.
„Prawdziwe męstwo” tylko w Ameryce zarobiło do tej pory przeszło 120 mln dol., co stawia ten film zdecydowanie na czele największych komercyjnych osiągnięć braci. Niewątpliwie zawdzięcza to wystylizowanej prostocie. Linearnie, majestatycznie prowadzona dramaturgia w niczym nie przypomina szybkich, skomplikowanych, wielowątkowych konstrukcji „Tajne przez poufne” czy wyrafinowanej łamigłówki z „To nie jest kraj dla starych ludzi”.
Zgodnie z żelaznymi regułami gatunku widzowie mają czas na kontemplację pustynno-skalistych przestrzeni stanu Arkansas, są długie galopady koni, strzelaniny. Żadnych formalnych niespodzianek, nowatorskich rozwiązań. Trzeba też pamiętać, że to remake klasycznego westernu Henry’ego Hathawaya z 1969 r.