Biurowiec, osiedle, gmach opery czy muzeum zaprojektowane przez takiego Daniela Libeskinda, Jeana Nouvela czy Santiago Calatravę to zawsze powód do dumy. To tak, jakby sprowadzić zespół The Rolling Stones lub zorganizować monograficzną wystawę Rembrandta. Ba, więcej, bo budynek zostaje na bardzo długo, a podziwiać go mogą wszyscy, nie tylko ci z biletami. Taki gmach jest świadectwem nowoczesności i klasy inwestora, wszystko jedno, czy to burmistrz, szejk, właściciel korporacji czy nawet podły dyktator. Nic więc dziwnego, że trwa światowy wyścig do pracowni najsłynniejszych architektów. To wyścig po projekty, które zapewnić mają napływ turystów, międzynarodowe uznanie, masowe cmokanie z zachwytu.
Ostatnie lata należą w tej rywalizacji zdecydowanie do Bliskiego Wschodu, a szczególnie do dwóch emiratów – Kataru i Abu Dhabi. Ze światowej czołówki szaleją tam szczególnie Norman Foster (8 projektów) i Zaha Hadid (7 projektów). Ciekawe, że tak wzięci na Zachodzie architekci jak Frank Gehry czy Rem Koolhaas mają na swym koncie tylko po jednym bliskowschodnim projekcie, zaś Santiago Calatrava – ani jednego! Albo nie trafiają w gusty szejków, albo nie mają ochoty się grzebać w piaskach pustyni.
To jednak wyjątki, bo generalnie świat architektoniczny ciągnie nad Zatokę Perską. Nic dziwnego. Mniej lub bardziej znani twórcy mogą tam realizować najbardziej odlotowe projekty, a im bardziej pokręcony, na tym większą życzliwość inwestora może liczyć. I jeszcze im za to słono płacą.
Bardzo dobre, ale nie wybitne
Polska do tej rywalizacji włączyła się dość późno i początkowo nieśmiało.