Trzy Grammy dla Lady Gagi, dwie dla Eminema i najważniejsza nagroda za płytę roku dla kanadyjskiej grupy rockowej Arcade Fire. Niespodzianki? Przyznająca najpotężniejsze nagrody muzyczne w Ameryce – a w tej branży także na świecie – The Recording Academy jest dość konserwatywnym, ociężałym ciałem, co ma dobre i złe strony. Często bardzo długo nie zauważa istotnych zjawisk muzycznych, reagując z opóźnieniem na pojawianie się ciekawych artystów. Z drugiej strony – rzadko honoruje sezonowe gwiazdki, dla których wizerunek liczy się bardziej niż repertuar. Stąd brak wśród nagrodzonych Justina Biebera. I stąd trzy nagrody – dawno już zasłużone – dla świetnej blues-rockowej grupy The Black Keys. A jeśli wliczyć Grammy dla ich producenta Danger Mouse’a – aż cztery.
Grammy za płytę roku dla Arcade Fire to bardzo zasłużona nagroda – album „Suburbs” zbierał doskonałe recenzje i był jedną z tych płyt, które, choć wydane przez małą wytwórnię, dotarły szybko do pierwszego miejsca na amerykańskiej liście bestsellerów. Zespół z Kanady jest może ciągle marką na dorobku, nie posiłkuje się w robieniu kariery telewizją, pismami kolorowymi i skandalami, ale w tym momencie realną siłą zbliża się do gigantów rocka, z U2 włącznie. To nagroda trafiona w punkt i nie wydaje się, żeby ktokolwiek chciał się o nią poważnie sprzeczać.
Najwięksi zwycięzcy 53. edycji Grammy to grupa Lady Antebellum, mało w Polsce znana – choć jej zeszłoroczny album „Need You Know” jest u nas do kupienia. Przyczyna jest prosta: to zespół country, a poważny rynek na tę muzykę istnieje w Stanach Zjednoczonych i jeszcze kilku państwach na świecie. Na pewno nie u nas, gdzie nawet największy festiwal (Piknik Country w Mrągowie) zamienił się właśnie w typowe telewizyjne show, z Maciejem Maleńczukiem i kabaretami w rolach głównych.