Festiwale przypominają trochę zawody sportowe – narodowe kinematografie wystawiają swe reprezentacje, tworzą się nieoficjalne rankingi krajów przodujących pod względem liczby zdobytych trofeów, a nasi wysłannicy z entuzjazmem donoszą o polskich akcentach. Tymczasem coraz trudniej jednoznacznie ustalić, w jakich barwach występuje konkretny film. Niemal przy każdym tytule, prezentowanym na tegorocznym Berlinale, wymieniano kilka państw, które dołożyły się do budżetu.
My też zaczynamy brać udział w tych globalnych przedsięwzięciach, oczywiście w miarę możliwości. Jakkolwiek mogło to się wydawać dziwne, Polska figurowała jako koproducent (wraz z Meksykiem, Francją i Niemcami!) filmu „El Premio”, który nakręciła pochodząca z Argentyny Paula Markovitch, zaś piękne zdjęcia są autorstwa naszego Wojciecha Staronia, nagrodzonego Srebrnym Niedźwiedziem. Kolejny polski operator wpisuje się do światowej czołówki, czego, niestety, nie można powiedzieć o polskich reżyserach.
W pierwszych relacjach z Berlina powtarzały się opinie, że w tym roku było skromniej niż w przeszłości: mniej gwiazd i co najważniejsze – brak arcydzieł. Ale arcydzieł brakuje ostatnio nie tylko na tym festiwalu, a co powiedzieć o tegorocznych nominacjach oscarowych? Może po prostu powinniśmy pogodzić się z myślą, że wielkie dzieła powstawać będą coraz rzadziej, gdyż taki jest uboczny efekt „umiędzynarodowienia” i demokratyzacji kina. Przybywa multipleksów, kwitnie produkcja przeznaczona dla telewizji i DVD. Wciąż też powstają nowe festiwale filmowe (wkrótce startuje wielka impreza w Pekinie), których już dzisiaj jest tyle, że modni reżyserzy mogliby spędzać cały rok w podróżach.