Zdjęcia robią długimi seriami, obiekt po obiekcie, regularnie, beznamiętnie, wytrwale, jak do katalogu produktów. Siła tych przedsięwzięć tkwi bowiem w nagromadzeniu, skumulowaniu. Mieli wyjątkowych mistrzów: małżeństwo niemieckich fotografików i twórców tzw. szkoły düsseldorfskiej Hillę i Bernda Becherów. Ich monumentalne cykle zdjęć wież ciśnień, silosów, magazynów czy hutniczych pieców to niemal klasyka. Nie liczy się w nich wyobraźnia, fantazja, polot, lecz pomysł, warsztat i konsekwencja.
Najbardziej lubią tzw. klimaty urbanistyczne, pozostają nieczuli na najpiękniejsze nawet okoliczności przyrody. Choć zdarzają się wyjątki. Cecylia Malik zrealizowała projekt zatytułowany – bardzo adekwatnie do zawartości – „365 drzew”. Rzeczywiście, autorka dokonała imponującej dendrologicznej dokumentacji fotograficznej, ale na każdym drzewie umieściła także siebie samą, przycupniętą a to na konarze, a to gdzieś w listowiu. Zatem jest to bardziej cywilizacyjny artefakt aniżeli natura. Zazwyczaj jednak nowi dokumentaliści myszkują, według z góry powziętego planu, po obszarach gęściej lub luźniej zabudowanych.
Często czynią to z wyraźną perspektywą historyczną. Biorąc pod uwagę ich wiek, kieruje nimi raczej ciekawość niż nostalgia, choć sentymentalnych motywów wykluczyć do końca nie można. Zabawa polega na tym, by pod hasłem „Co nam zostało z tych lat...” przyjrzeć się jakiemuś wycinkowi odchodzącej w przeszłość materialnej (choć podszytej duchowością) rzeczywistości. Wniosek na ogół bywa przewidywalny: zostało nam coraz mniej.
Doskonały przykład stanowi przedsięwzięcie „Best Before” trójki artystów: Petera Ferko, Dominika Lejmana i Karoliny Wysockiej (Wyd. Bęc Zmiana 2010). To rodzaj archeologii reklamy, polegający na wyszukaniu i utrwalaniu na zdjęciach śladów reklam malowanych na murach budynków. Pokryte liszajami czasu, łuszczące się, ale monumentalne napisy pochodzą sprzed 30, a nawet 50 lat. Cóż, starszych czytelników z pewnością rozrzewnią blaknące hasła typu: „Pewex poleca atrakcyjne towary importowane”, „Społem – korzystaj z naszej gastronomii” czy „Czas to pieniądz” – relikty z czasów PRL.
Oryginalne i banalne
Nieco wcześniej podobnym tropem poszła Ilona Karwińska, w latach 2005–07 zapamiętale fotografująca warszawskie neony. Jej działanie okazało się inspirujące; zorganizowano wystawę, powstał społeczny ruch w obronie starych neonów, wreszcie muzeum, które zajęło się ich ratowaniem i gromadzeniem. W stołecznym entourage’u powstała także praca Artura Frankowskiego „Typespotting” (Wyd. Bęc Zmiana), który spojrzał na Warszawę przez pryzmat... liter. „Interesowały mnie napisy o różnorodnej funkcji, stylistyce i przeznaczeniu. Chciałem stworzyć zbiór, który opowie o Warszawie zarówno tym, którzy nigdy nie odwiedzili tego miasta, jak i tym, którzy niemal codziennie przemierzają jego ulice” – deklaruje autor. I zebrał napisy typograficznie dziwne i piękne, oryginalne i banalne.
O ile miejska typografia swobodnie przekracza dekady i ustroje – od II RP po ostatnie lata – o tyle zdecydowanie w peerelowskim klimacie zanurzył się projekt Mikołaja Grosperre’a „Kolorobloki”. Zrealizowany w latach 2005–06 i pokazywany na licznych wystawach, był obrazem brzydko starzejącego się modernizmu w jego najuboższej postaci – klockowatych wieżowców. Nawet rozsypane po polskich miastach rzucają się w oczy, zaś zebrane w serii zdjęć porażają monotonną i przyziemną estetyką. I na niewiele się zdaje ich oswajanie – poprzez malowanie elewacji, dodawanie billboardów i reklam, ozdabianie okien.
Pojawiły się także cykle bardziej industrialne, ukierunkowane na minioną epokę przemysłową. Najbardziej oryginalny z nich znaleźć można na stronie internetowej www.opuszczone.com, której pomysłodawcy i twórcy kryją się pod pseudonimami Chris i HumanTree. Wyjątkowość tego przedsięwzięcia polega na tym, że poza nimi do projektu dołączyło się już kilkanaście osób, a mapa starych, opustoszałych i zrujnowanych fabryk, które obfotografowali od 2004 r., stale się rozrasta, także za granicę (od Tajlandii i Kambodży, przez Włochy i Francję, po Islandię i Białoruś).
Podobnym tropem poszedł swego czasu Wojciech Wilczyk, który w robiącym duże wrażenie cyklu „Czarno-biały Śląsk” (1999–2003) pokazał industrialny rozpad. Ale jego najsłynniejszy, zwrócony ku przeszłości projekt to „Niewinne oko nie istnieje”. Objeżdżając przez dwa lata wzdłuż i wszerz całą Polskę, utrwalił na 5800 zdjęciach niemal wszystkie zachowane budynki, które przed II wojną światową służyły za żydowskie miejsca kultu. Z dokładnym opisem, co i kiedy się tam mieściło oraz co mieści się teraz. Okazały album wydał mu i pierwszą wystawę projektu zorganizował łódzki Atlas Sztuki. Obecnie zdjęcia pokazywane są w Paryżu.
Ładne polskie koszmarki
Drugi nurt stanowią projekty utrwalające współczesny rytm życia polskich miast i miasteczek. Niekiedy w dość zaskakujący sposób. Opisywany wyżej Wojciech Wilczyk stworzył swego czasu cykl obrazujący „Życie po życiu” starych osobowych samochodów, przerabianych na reklamy-koszmarki. Z kolei grupa poznańskich socjologów przygotowała projekt „Niewidzialne miasto”, który gromadzi fotograficzną dokumentację „spontanicznych form twórczej aktywności mieszkańców”. Począwszy od graffiti, przez dekoracje witryn sklepowych, a skończywszy na kwietnikach czy amatorskich szyldach reklamowych. W kilkunastu miastach Polski zebrano już ponad 6500 fotografii zrobionych przez minizespoły złożone z fotografików, socjologów, antropologów. Część prac wydana została w postaci niewielkiego albumu, a wszystkie oglądać można na stronie www.niewidzialnemiasto.pl. Niewiarygodne bogactwo informacji o zaradności i poczuciu piękna rodaków.
Świadectwem rodzimej estetyki naszych czasów są także dwa bardzo ciekawe, uwieńczone wydaniem okazałych albumów, projekty Elżbiety Dymnej i Marcina Rutkiewicza. W pierwszym z nich pokazali wstrząsający w swej skali obraz kraju zaśmieconego przez reklamy i billboardy (publikacja „Polski outdoor”). W drugiej („Polski street art”) zaprezentowali możliwie najszerszą panoramę współczesnej sztuki murów, po raz kolejny otwierając dyskusję na temat: wandalizm to czy sztuka?
Aż dwóch fotografików – Konrad Pustota („Niedokończone domy”, 2004–07) i Mikołaj Grospierre („Niewypłacalni”, 2003–05) – niezależnie od siebie stworzyło panoramę rozrzuconych po kraju, niedokończonych jednorodzinnych domów. Zapuszczone i opuszczone stanowią subtelne oskarżenie porządku społecznego, w którym tak dramatycznie rozbiegają się podsycane zewsząd zamiary i realne siły.
I wreszcie spektakularny projekt „Polskie drogi” Igora Przybylskiego. W jego ramach autor przebył trasę 60 tys. km najprzeróżniejszymi szlakami, od autostrad po leśne dukty. Wykonał 2 tys. zdjęć, zawsze z tego samego ujęcia zza szyby. Dokumentacja na pozór chaotyczna, przypadkowa, którą mógłby wykonać każdy z nas. A jednak to naprawdę wciągający wizerunek naszego kraju, z wszelkimi jego paradoksami, zapóźnieniami, zadęciami, dziwactwami i banałami.
Na koniec nie sposób nie wspomnieć o dwóch projektach, których autor wprawdzie nie robił zdjęć, ale potrafił pomysłowo uporządkować to, co inni obfotografowali, stwarzając w ten sposób nową poznawczą wartość dodaną. Pierwszy z projektów Mikołaja Długosza „Ładna pogoda” (Korporacja Ha!art 2006) zwrócony był w przeszłość. Polegał na zebraniu pocztówek z PRL. Ale nie przypadkowych, lecz tych, na których władza chciała pochwalić się swym socmodernizmem, w postaci szkół, ośrodków wypoczynkowych, domów handlowych czy sanatoriów. Ten zbiór tworzy dość zaskakujący i ciekawy obraz zarówno owych czasów, jak i naiwnych mechanizmów propagandy.
Natomiast już bardzo silnie we współczesności osadzony został, o dwa lata późniejszy, wręcz szatański jego pomysł zatytułowany „Real Foto” (Korporacja Ha!art 2008). Otóż zgromadził on co ciekawsze amatorskie zdjęcia zamieszczone na aukcyjnym portalu Allegro. Wszystkie te fotografie, teoretycznie będące tylko ofertą handlową, są niezrównanym źródłem wiedzy o współczesnych wzorcach kulturowych, obyczajach, schematach myślenia przeciętnych Polaków.
Za mało na arcydzieło
Różne motywacje kierowały autorami owych dokumentacyjnych projektów. Zazwyczaj naukowe (choć niekoniecznie trzymające się surowych metodologicznych standardów) – wynikające z chęci ogarnięcia za pomocą aparatu fotograficznego, jakiegoś uporządkowania i ostatecznie zrozumienia cząstki obecnej lub przeszłej, ale wciąż nas otaczającej rzeczywistości. Takie poznawcze motywy można przypisać większości tych realizacji. Niekiedy zapewne przeważały motywacje hobbystyczne – dobrze się bawić, gromadząc to czy owo. Można przypuszczać, że tak do sprawy podszedł Mikołaj Długosz. Naturalną radość z tworzenia wyczuwam też u Chrisa i HumanTree (opuszczone fabryki) oraz u Ilony Karwińskiej (neony).
Bywało też i tak, że dzięki projektom ich twórcy nie tylko chcieli poznawać świat, ale też go zmieniać. Co najlepiej widoczne w projekcie o polskim outdoorze – którego autorzy chcieli tą publikacją wstrząsnąć decydentami oraz społeczeństwem i doprowadzić do sensownych zmian w prawie – a także u Ilony Karwińskiej walczącej o przetrwanie neonów. Pewne ideologiczne zaangażowanie można też wyczytać z cyklów poświęconych niedokończonym domom.
Pytanie podstawowe: Jaka jest – z punktu widzenia odbiorcy – wartość tych wszystkich projektów? Poznawczo – rzeczywiście spora. To jakby osobne i oryginalne katalogi różnych form ludzkiej aktywności, świadectwa różnych czasów, zbiory artefaktów, spod których wyziera prawda o naszych marzeniach, ambicjach, tzw. narodowych cechach charakteru, postawach wobec rzeczywistości, ale też o stosunku rzeczywistości wobec nas.
A z twórczego punktu widzenia? Nie są ani prekursorskie, ani specjalnie odkrywcze. I na ogół uświadamiają nam to, co i tak przeczuwaliśmy: że trwale kochamy kicz, że istnieje tajemne piękno, zaklęte w opuszczonych miejscach, że nasze miasta są brzydkie, że nasza fantazja potrafi zaskakiwać, a nasza historia była pokręcona. To trochę za mało na arcydzieło, ale w sam raz na pretekst do mądrych dyskusji i pożytecznych działań.