Co to jest ten „mały, niezależny sklep płytowy”? Komuś, kto – jak dziś w Polsce – obserwuje tylko starcie wielkich sieci handlowych, trudno to wyjaśnić. Najlepiej odesłać do książki „Wierność w stereo” Nicka Hornby’ego lub powstałego na jej kanwie filmu „Przeboje i podboje”.
Tam można znaleźć opowieść o tym, jak to klient przychodzi do sklepu i mówi: „Szukam płyty dla córki. »I Just Called To Say I Love You«. Macie to?”. Sprzedawca wie, że nie ma, ale z błyskiem w oku blefuje: „Jasne”. Klient: „Poproszę”. Na to słyszy: „Przykro mi, ale nie sprzedam panu tej płyty”. „Dlaczego?”. „Bo to sentymentalne, ckliwe gówno!” – odpowiada sprzedawca, który prywatnie jest miłośnikiem Steviego Wondera, ale uważa, że artysta ten mocno obniżył loty w latach 80., gdy nagrywał „I Just Called...”.
Hornby trafił w punkt. Od sklepu internetowego albo dużej sieci handlowej – gdzie nikt ani myśli krytykować gust klienta – taki mały sklep różni się tym, że ma misję. Nie jest dla wszystkich, więc nie jest nijaki. Chce nie tylko zarabiać pieniądze, ale też popularyzować muzykę, która podoba się jego właścicielom. Bywa miejscem dyskusji, nawet edukacji muzycznej. Odgrywa czasem – podobnie jak biblioteka – rolę małego ośrodka kultury. Damon Albarn z grup Blur i Gorillaz uważa nawet, że te funkcje sklepu z płytami będą trwalsze niż sam przemysł płytowy: „Nawet w świecie blogów i dostępu do muzyki w Internecie nic nie zastąpi widoku twarzy osoby, która prezentuje wam nagranie, do którego chciałaby was przekonać”. I właśnie dlatego grupa rozsianych po świecie ludzi, którzy nie stanowią wielkiej siły ekonomicznej, postanowiła ratować sklepy.