Janusz Wróblewski: – Rok po tragedii smoleńskiej mamy wysyp dotyczących jej reportaży telewizyjnych. Tymczasem najlepsi polscy dokumentaliści: Drygas, Fidyk, Łozińscy i pan, milczą. Nie obchodzi was ten temat?
Jacek Bławut: – W swoim imieniu mogę powiedzieć, że nigdy nie byłem blisko polityki ani tematów z nią związanych. Nawet kiedy robiłem filmy o bohaterach II wojny światowej, tępionych w czasach PRL, interesowało mnie co innego niż doraźność – nie system i nie represje stalinowskie, lecz raczej kondycja psychiczna człowieka.
Katastrofa smoleńska nie jest uniwersalnym tematem?
Siłą kina dokumentalnego, które my uprawiamy, jest upływ czasu, dystans, uwolnienie się od skrajnych emocji, które teraz dominują. „Usłyszcie mój krzyk” o samospaleniu Ryszarda Siwca na Stadionie X-lecia Drygas mógł zrealizować dopiero 20 lat po tamtym wydarzeniu. Nie przyszło mu do głowy, by domagać się ukarania kogokolwiek. Unikał jadu, napiętnowania, jątrzenia.
Autorzy filmów o Smoleńsku, które dołączane są do „Gazety Polskiej” i „Rzeczpospolitej” stawiają sobie inne cele, pytają o przyczyny tragedii. To źle?
Zadaniem dokumentalisty nie powinno być poszukiwanie kata, ustalanie, kto i do jakiego stopnia jest winien. Niestety, zło się łatwo filmuje. Agresja jest świetnym materiałem dla szybkich mediów. Trzeba jednak i takie filmy robić, one są nawet bardzo potrzebne, choć mam świadomość, że gorączka, która im towarzyszy, zaciera to, co najważniejsze: wnętrze cierpiących, ich dramat, ból.
„Lista pasażerów” Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego poświęcona jest właśnie opisowi rozpaczy rodzin dotkniętych śmiercią bliskich.