Woody Allen dopiero od niedawna regularnie odwiedza francuską riwierę. Wcześniej premiery jego filmów odbywały się na festiwalu w Wenecji - ulubionym mieście słynnego reżysera, które najbardziej przypomina mu Nowy Jork. W przypadku „Midnight in Paris”, jego najnowszej komedii romantycznej, otwierającej tegoroczny maraton filmowy w Cannes, trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce do promocji. Akcja toczy się nad Sekwaną. Francuzi solidarnie z Hiszpanami i Amerykanami złożyli się na budżet. Jedną z ról gra Carla Bruni. Na widowni zasiądzie prezydent Nicolas Sarkozy. Cóż za wymarzony początek 12-dniowych igrzysk, celebrowanych przez śmietankę filmową i tysiące komentatorów z całego świata!
Sądząc po zapowiedziach organizatorów, którzy odtrąbili chyba przedwcześnie koniec ekonomicznego kryzysu w show biznesie, należy się spodziewać powrotu do rozdętych budżetów, wystawnych imprez (oczywiście artystycznych) i do zdecydowanie mniej wyrafinowanego repertuaru, będącego piętą achillesową ostatnich edycji. Powtórki z przyznania Złotej Palmy komuś tak radykalnie myślącemu, jak Taj Apichatpong Weerasethakul raczej na pewno nie będzie, bo niechybnie oznaczałoby to marginalizację festiwalu w oczach masowej widowni, coraz bardziej sceptycznie nastawionej do takich jurorskich werdyktów. A tego przecież nikt nie chce.
Robert De Niro, stojący na czele jurorskiego gremium, nie będzie miał łatwego zadania. 20 konkursowych tytułów dobrano bardzo sprytnie. Są aż cztery pozycje nakręcone ręką kobiet-reżyserów. Nie ma filmów z Ameryki Łacińskiej, Korei - liderów awangardy. Europa Wschodnia z wyjątkiem Rumunii też jest nieobecna. Selekcjonerom nie można zarzucić uprawiania zachowawczej polityki, zamykania dopływu świeżej krwi, o co zawsze miano do nich pretensję.