Były gwizdy i histeryczne okrzyki zachwytu. Nikt się jednak nie spodziewał takiego filmu: poetyckiej symfonii o stworzeniu świata, w której losy teksańskiej rodziny komentowane są modlitwami do boga, zdjęciami pyłu kosmicznego i obrazami przechadzających się dinozaurów.
Kręcone w wielkiej tajemnicy przez trzy lata dzieło Malicka to zuchwały eksperyment, nie mający odpowiednika w amerykańskim ani światowym kinie. Opowieść o rodzinnej tragedii (utracie dziecka) została przez reżysera potraktowana jako punkt wyjścia do głębinowych rozważań o istocie naszych relacji z bogiem, kierunku ewolucji Wszechświata, zawartości mitologicznej pamięci i o tym, co po nas, jako gatunku, zostanie. Już sama skala i rozmach tematyczny filmu, nie mówiąc o patosie stawianych pytań, budzą wątpliwości. No bo jak traktować serio reżysera, który podejmuje się zebrać i streścić w skromnych dwóch i pół godzinach projekcji odwieczną mądrość filozofów?
A jednak, co by nie mówić, Malick wychodzi zwycięsko z tej próby. W karkołomny intelektualnie sposób, za to imponująco wizualnie - udaje mu się skonfrontować ogień z wodą. Łączy żarliwość religijnego spojrzenia z darwinizmem. Ludzkie cierpienie z teorią wielkiego wybuchu. Zwątpienie z cudem rajskiego dzieciństwa. Okrucieństwo natury z jej niewysłowionym pięknem. Bezgraniczną miłość matki z buntem i pierworodnym grzechem. Montowany jak esej, w formie swobodnego strumienia świadomości film pomija zupełnie realistyczne kwestie psychologiczne, przechodząc z marszu w sferę symboliczną i do stawiania pytań metafizycznych.
Rozpoczyna się od przypomnienia cytatu. Bóg pyta wiernego i sprawiedliwego Hioba: „Gdzie byłeś, kiedy ja ustanawiałem prawo na Ziemi?