-Bóg może się nieźle bawił, stwarzając świat, ale wszystkiego na pewno nie przemyślał – żartował von Trier, opowiadając, dlaczego bohaterki „Melancholii” tak strasznie cierpią". (Abstrahując od... Hitlera) - relacjonuje z Cannes Janusz Wróblewski.
Tak żartował uśmiechnięty Lars Von Trier, opowiadając dlaczego bohaterki „Melancholii” tak strasznie cierpią i wszystko im się rozsypuje (zanim zaliczył na konferencji prasowej wpadkę z Hitlerem, twierdząc, że go rozumie, za co później oficjalnie przeprosił...).
W jego zimnym, starannie wymyślonym filmie o bogu jednak w ogóle się nie wspomina. Nie widać go w jakiejkolwiek postaci. Triumfuje bezosobowa materia i wielka kosmiczna pustka wywołująca, u wrażliwszej z sióstr, chroniczny lęk i napady odrętwienia.
„Melancholia” przy pompatycznych dźwiękach uwertury do wagnerowskiego „Tristana i Izoldy” opowiada o końcu świata. O niemożliwości trwania ze świadomością, że poza naszą planetą żadnego innego życia nie ma. Grana przez Kirsten Dunst, pogrążona w depresji melancholiczka ze spokojem obwieszcza trzeźwo myślącej siostrze, że jest tego absolutnie pewna. I to ją paraliżuje. Na dowód, że ma rację podaje szczęśliwy numer wygranej na loterii – tylko ona go zna, a inni nie. Więc jej intuicja jest nieomylna.
Von Trier podejmuje metafizyczny wątek, ale w taki właśnie nieco kuglarski sposób. Wszystko jest od początku jasne: transcendencji nie ma, czeka nas pewna śmierć, a potem czarna dziura. Nic. Wielka pustka, którą można próbować pokonać irracjonalnym gestem solidarności z bezbronnymi i słabszymi (dziećmi), oszukując się, że jakaś magia istnieje. Tak naprawdę jednak, poza silnym, wieloletnim stanem głębokiej nerwicy reżysera - odciśniętej mocno w filmie – o żaden dialog w nim nie chodzi.
Reklama