O narodzinach rumuńskiej nowej fali zaczęto mówić, gdy nikomu nieznany 39-latek z Bukaresztu Cristian Mungiu otrzymał Złotą Palmę w Cannes za dramat społeczny „4 miesiące, 3 tygodnie i dwa dni”. Przełomowy, w pełni zasłużony sukces przypominał wyczyn Krzysztofa Kieślowskiego z „Krótkim filmem o zabijaniu”. Odcinek „Dekalogu” tylko zyskiwał na znaczeniu pokazywany oddzielnie. Podobnie film Rumuna, stanowiący część szerszego telewizyjnego cyklu, zatytułowanego „Opowieści Złotego Wieku”, obśmiewającego żałosną codzienność komunistycznej dyktatury. Poważniejsza w tonacji, pilotująca całą serię historia o podziemiu aborcyjnym wykraczała dalece poza obraz patologii czarnorynkowego handlu mięsem, zbierania pustych butelek czy suto zakrapianych wizytacji partyjnych dygnitarzy na prowincji. Spełniała kryteria wnikliwego studium upadku zastraszonego społeczeństwa rządzonego przez Ceauşescu.
Takich twórców jak Mungiu: wrażliwych, wybitnie utalentowanych, gruntownie wykształconych, doskonale rozumiejących język współczesnej sztuki, pracuje w Rumunii wielu. Większość z nich studiowała na renomowanych zagranicznych uczelniach w Szwajcarii, Anglii, we Francji albo Stanach Zjednoczonych. Po rewolucji i krwawym przewrocie w grudniu 1989 r. wrócili, wierząc, że tylko w kraju będą należycie rozumiani, co nie do końca się sprawdziło. Czuli się wyalienowani, trochę jak cudzoziemcy, tym bardziej że nie zamierzali kopiować gatunkowych wzorów, korzystać z gotowych rozwiązań, podczepiać pod obowiązujące trendy, czego się po nich spodziewano.
Programowo odrzucali konformizm pokolenia rodziców. Chcieli rozpocząć wszystko od zera, budować całkiem nową relację z publicznością, opartą na emocjonalnym zaangażowaniu i krytycznym spojrzeniu, zaufaniu i inteligencji.