Przed nami wakacje, czyli sezon kina łatwego, przyjemnego i wysokobudżetowego. Wiele z wchodzących w tym czasie do kin filmów będzie zgodnie z najnowszą modą prezentowanych w 3D. Najbardziej zagorzałym propagatorem nowej technologii, ale zarazem jej największym beneficjentem jest James Cameron.
Z twórcą „Avatara” miałam okazję rozmawiać dwa razy w ciągu kilku miesięcy. Za każdym razem pretekstem do spotkania był nowy projekt 3D firmowany przez niego. Zaledwie pół roku temu, przy okazji premiery „Sanctrum”, Cameron niezwykle chętnie udzielał się publicznie, by obwieścić światu dobrą nowinę: 3D nie musi być drogie jak „Avatar”, a do tego technologia świetnie sprawdza się w małych filmach i klaustrofobicznych przestrzeniach. Niedawno zaprosił dziennikarzy do siedziby wytwórni Paramount Pictures w Los Angeles, by ogłosić, że ma jeszcze lepszą nowinę: technologia 3D, którą sam wykorzystał wyłącznie we wnętrzu studia, doskonale poradziła sobie w gigantycznych efektowych plenerach, w których powstawał film Michaela Baya „Transformers 3” (obecny także na polskich ekranach).
Czym pomysł Camerona różni się od innych filmów 3D? Otóż przed „Avatarem” efekt trójwymiaru był osiągany metodą konwertowania płaskiego obrazu. Tradycyjnie nakręcony film był dopiero w postprodukcji zmieniany na 3D. Pomysł Camerona, który on sam nazywa „prawdziwym 3D”, polega na tym, że film jest kręcony od razu jako trójwymiarowy.
Dojście do tego rozwiązania zajęło reżyserowi „Avatara” ponad dekadę, z czego ostatnie dwa i pół roku poświęcił wyłącznie na eksperymenty, które doprowadziły do zbudowania kamery stereoskopowej (wyposażonej w dwa pracujące synchronicznie obiektywy). Widząc w swoim wynalazku gigantyczny komercyjny potencjał, Cameron rozpoczął bitwę o to, by rozwój kina 3D odbywał się wedle zasad, które sam ustanowił.