Król Stanisław August Poniatowski kochał poezję, cenił teatr i filozofię, ale jednak szczególną miłością pałał do malarstwa. I to już od najmłodszych lat. Gdy jako 16-latka wysłano go do Flandrii, by doskonalił się w sztuce wojennego rzemiosła, on wolał spędzać czas oglądając zbiory sztuki. Wszędzie gdzie zajechał, a podróżował sporo, ciągnęło go do galerii – w Londynie, Paryżu, Berlinie. Ale dopiero jako król mógł swej słabości dać upust.
Gdy zasiadał na tronie w 1764 r., był właścicielem ledwie parunastu, wyniesionych z domu, mało znaczących obrazów. Gdy pod koniec jego panowania sporządzono katalog obrazów, liczył on 2289 pozycji. Ich wartość oceniono na 55 tys. dukatów, co odpowiada – w wartości nabywczej – dzisiejszej kwocie ok. 30 mln zł. A przecież było jeszcze ponad 700 rzeźb (w tym 176 marmurowych), 1800 rysunków i blisko 70 tys. rycin wartych kolejne 25 tys. dukatów, a także porcelana, meble, miniatury...
Wykwintny amator
Król zbierał dzieła sztuki, bo... musiał. „Na europejskich dworach kolekcjonowanie stało się pasją i obowiązkiem, mającym świadczyć zarówno o wyrafinowanym smaku estetycznym, jak i o bogactwie władcy” – zauważa prof. Andrzej Rottermund. Ale z dzisiejszego punktu widzenia był Król Staś osobliwym kolekcjonerem. Z jednej strony niezwykle zachłannym, gromadzącym bez opamiętania. Wiadomo, że Marcello Bacciarelli, który sprawował pieczę nad królewską kolekcją, zmuszony był ukrywać przed władcą wiele z nadchodzących ze świata ofert zakupu. Król bowiem, nie bacząc na stan swoich finansów (zazwyczaj kiepski), gotów był akceptować większość propozycji.