Krok pierwszy uczynił w 1965 r. Dzięki zwierzeniom artysty dokładnie znany jest moment, w jakim to uczynił: czekając w warszawskiej kawiarni na spóźniającą się żonę. Trwało to na tyle długo, że zdążył stworzyć fundament swojej przyszłej sztuki. Drugi krok był trudniejszy, a o sukcesie zadecydowały dwie okoliczności. Przede wszystkim wytrwałość samego artysty. Nie zrażał się, nie wątpił, nie miał chwil załamania, a to, co początkowo wydawało się dziwaczną fanaberią, z kolejnymi latami, a w końcu dekadami, przebijało się do świadomości świata sztuki. Ale zadziałała także zasada dobrze znana m.in. z filmu, literatury czy telewizji, że najlepsze są pomysły najprostsze. Pisanie liczb, jedna po drugiej, zaczynając od „1”, niespodziewanie ujawniło ogromne możliwości interpretacyjne.
Krok trzeci okazał się już naturalną konsekwencją dwóch wcześniejszych, choć i tym razem nie było łatwo. Niektórzy krytycy kpili, publiczność się oburzała. „Na początku nikt nie rozumiał tego, co robię. Nawet żona uważała, że zwariowałem” – wspominał. Ale czas, który postanowił portretować, okazał się też nie tylko wdzięcznym modelem, ale i dobrym sprzymierzeńcem. Prace zaczęły trafiać do renomowanych muzealnych kolekcji i na znaczące wystawy. Aż siedem razy wystawiano je na Biennale w Wenecji. Krytycy wnikliwie pochylali się nad rzędami liczb, poszukując w nich coraz nowych sensów, a pewien kolekcjoner zapłacił przed rokiem za zestaw trzech jego obrazów 713 tys. funtów, co okazało się najwyższą ceną w historii uzyskaną za pracę polskiego artysty.
Malarz czasu
Opałka zdobył w art worldzie wysoką pozycję, cenili go krytycy, kuratorzy, szefowie instytucji wystawienniczych.