Piotr Sarzyński: – Menedżer kultury, czyli właściwie kto?
Michał Merczyński: – Człowiek, który łączy wiele obowiązków i kompetencji. Powinien nieźle orientować się w prawie, być sprawnym organizatorem, znać się na produkcji imprez masowych, a dodam, że jest to wiedza coraz bardziej specjalistyczna i skomplikowana. Choć oczywiście trochę inna jest specyfika pracy menedżera kierującego wielkim festiwalem, a inna – pracującego w teatrze czy opiekującego się konkretnym zespołem, na przykład muzycznym. Niekiedy uważa się, że menedżer kultury jest od organizowania i nie powinien wtrącać się w program. Nie zgadzam się. Wówczas staje się głównym księgowym lub dyrektorem administracyjnym. Menedżer musi się znać na kulturze, musi mieć własne zdanie i pomysły.
To wiedza, a przymioty osobowości i charakteru?
Jest to zawód wymagający szczególnej osobistej pasji. Jeżeli traktuje się go poważnie, to liczyć się trzeba z ogromnym zaangażowaniem czasu i energii, kosztem życia osobistego i towarzyskiego. To nie jest praca od 8 do 17, ale od projektu do projektu. Wyćwiczyłem w sobie na przykład taki mechanizm biologiczny, że podczas trwania Festiwalu Malta śpię każdej nocy tylko godzinę. A po jego zakończeniu odsypiam dwa dni.
Osobistym zaangażowaniem można coś załatwić?
Twórcy nie tylko patrzą na pieniądze, niekiedy decydują niuanse. Pamiętam, jak sprowadzaliśmy do Poznania słynny zespół Radiohead. Konkurencję w Polsce mieliśmy ogromną, a jednak to u nas zagrali.
Fama głosi, że trwał wówczas swoisty wyścig z walizkami pełnymi pieniędzy.
Żadnych walizek nie było. Oferta, którą złożyliśmy na początku, nie zmieniła się nawet o jedno euro. Myślę, że zaważyła siła spokoju, dobre porozumienie z agentem i kontekst – cykl koncertów „Poznań dla Ziemi”.