W poezji Tomasa Tranströmera nie znajdziemy żadnej ideologicznej sprawy. Tylko pojedynczego człowieka, który staje wobec świata, siebie i absolutu.
Piętnaście lat po Noblu dla Wisławy Szymborskiej Akademia Szwedzka znowu nagrodziła poetę – za „zwięzłe przejrzyste obrazy, które dają nam świeży dostęp do rzeczywistości”. Szwed Tomas Tranströmer był wymieniany jako kandydat do Nobla od lat, ale też nie do końca pasował do profilu tej nagrody w ostatnim dziesięcioleciu – otrzymywali ją pisarze w dużej mierze ideologicznie zaangażowani, opisujący niesprawiedliwość społeczną. Tegoroczny wybór z pewnością nie jest polityczny.
Cieszy fakt, że Nobla otrzymał autor, który jest u nas dobrze znany (ukazało się osiem tomów jego wierszy, w 2005 r. „Podsłuchany horyzont”, w 2012 – „Wiersze i proza”) i który był w dodatku przyjacielem Polski – wielokrotnie tu bywał (ostatni raz w 1997 r.), przyjaźnił się z Czesławem Miłoszem i był przez niego tłumaczony. Z Miłoszem poznali się w Ameryce. Poezja Tranströmera, tak jak Miłosza, zakorzeniła się w świecie anglosaskim – przekładał go między innymi poeta Robert Bly. Zbiór jego wierszy zebranych wyszedł w Anglii w czerwcu 2011 roku, pisano wtedy, że jego obrazy niejako wyskakują ze strony i sprawiają, że czytelnik ma poczucie dotykania czegoś konkretnego. Tak jak w wierszu „Sześć zim”: „Lód zwisa z krawędzi dachu./Sople: gotyk do góry nogami./Abstrakcyjne bydło, wymiona ze szkła” (przeł. Leonard Neuger).
W wierszach poety, urodzonego w 1931 r., często pojawia się wyspa i domek jego dziadka, pilota portowego. Byli bardzo ze sobą związani. Rodzice Tomasa wcześnie się rozstali. Zapamiętał z dzieciństwa swoje urodziny, gdy kończył trzy lata.