W ciekawym miejscu i czasie przyszło żyć Klimtowi. To okres największego rozkwitu monarchii austro-węgierskiej. Wiedeń – miasto bogate i przesiąknięte samozadowoleniem. Silnie wierzono tam w potęgę Austrii i wielonarodową unię, bawiono się, ostentacyjnie konsumowano. To czasy, gdy mieszczaństwu przygrywał Johann Strauss, a oczy bawiła akademicka sztuka Hansa Makarta. Ale w powietrzu wisiała już aura czegoś nowego, mogącego zakłócić tę sielankę. Nadchodziły lata nie tak gładkiej już muzyki Richarda Straussa i Arnolda Schönberga, wiwisekcji literackiej Roberta Musila i psychologicznej Zygmunta Freuda, filozoficznej niepewności Ludwiga Wittgensteina. Klimt był rozdarty między tymi dwoma światami, choć może lepiej jest powiedzieć, że był między nimi łącznikiem; bardziej jednak tkwił w czasach, które odchodzą, niż w epoce, która się zbliżała. I to doskonale widać w jego sztuce.
Dziś Klimt kojarzy się zazwyczaj z ociekającymi złotem, otulonymi kolorowymi draperiami i świecącymi szlachetnymi kamieniami, secesyjnymi portretami pięknych pań. Słusznie, bo to było coś, czego nikt przed nim nie wymyślił. Jego słabość do kobiet pozostaje bezdyskusyjna. Malował je zawsze i z niesłabnącym zaangażowaniem. Jeszcze w dniu śmierci cyzelował postać nagiej, długowłosej blond piękności. A że prywatnie przejawiał ponoć nie mniejsze zainteresowanie (mieszkał wprawdzie zawsze z matką i siostrami, ale folgował sobie w pracowni), można powiedzieć, iż jego życie i twórczość cechowała w tym zakresie zaskakująca harmonia: malował, co uwielbiał, uwielbiał, co malował.
Malarska metamorfoza
Ale już w sposobie obrazowania kobiecych wdzięków jego malarstwo przeszło daleko idącą metamorfozę. Na początku były to wizerunki w stylu mistrza – wielkiego akademika Hansa Makarta (patrz POLITYKA 41).