Janusz Wróblewski: – Oscar za drugoplanową rolę w „Michaelu Claytonie” nie zmienił znacząco pani wizerunku. Wciąż jest pani bardziej gwiazdą kina niezależnego niż głównego nurtu.
Tilda Swinton: – Nigdy nie czułam się hollywoodzką aktorką, mimo że od pewnego czasu grywam w dużych amerykańskich produkcjach. Głównie po to, aby spróbować czegoś nowego. Do udziału w cyklu „Opowieści z Narni” namówiły mnie moje dzieci. Jeśli decyduję się wystąpić w czymś poważniejszym, wybieram raczej projekty autorskie, reżyserów pracujących w cieniu show-biznesu, jak Jim Jarmusch, Spike Jonze, Eric Zonka czy bracia Coen. Generalnie interesują mnie takie propozycje, w których liczy się proces twórczy, eksperyment, rozmowy z ludźmi, którzy wiedzą coś ważnego o życiu i sztuce, a nie sam produkt.
Oscar jest najbardziej pożądanym wyróżnieniem w świecie kina, w tym roku ma pani szansę na kolejną nominację. Nie robi to na pani wrażenia?
Niespecjalnie (śmiech). Nagrody oczywiście są ważne, zwłaszcza dla kogoś, kto zabiega o popularność i sławę. Mnie na tym nigdy nie zależało. Zanim dostałam Oscara, żyłam w hermetycznym świecie, żaden tabloid nie poświęcał mi uwagi. Byłam zbuntowaną artystką, oddaną w stu procentach awangardowej twórczości Dereka Jarmana, dla którego Hollywood nic nie znaczyło. W jego anarchistycznych obrazach nie ma śladu tradycyjnej narracji. Był outsiderem. Zagrałam w jego ośmiu filmach. Zmarł na AIDS 18 lat temu. Ale do dziś dla wielu pozostałam jego aktorką, wierną bezkompromisowemu spojrzeniu na sztukę, które we mnie zaszczepił.