Dorota Szwarcman: – Kiedy zaczęła pani interesować się muzyką dawną?
Agnieszka Budzińska-Bennett: – Jeszcze w liceum muzycznym w Szczecinie. Byłam pianistką, ale fortepian nie stał się moją miłością. Wydawało mi się natomiast, że śpiewem mogłabym wyrazić więcej niż na klawiaturze. Fanką opery jednak nie byłam, doceniłam ją o wiele później. Spodobał mi się śpiew dawny, tak czysty i klarowny. Urzekło mnie również, że bardzo ważny w nim jest tekst.
Do muzyki średniowiecznej trafiła pani na festiwalach Pieśń Naszych Korzeni w Starym Sączu?
Wcześniej oczywiście słuchałam płyt i nawet coś sobie spisywałam, ponieważ nut nie było. Mam te zeszyty do dziś i widzę teraz w tych zapiskach różne głupoty, ale też ogromne zacięcie. No i rzeczywiście bardzo istotne były wyjazdy do Starego Sącza.
Te festiwale były fantastyczne: nie tylko słuchaliśmy wspaniałych koncertów, ale mieliśmy bezpośredni kontakt z artystami, można było ich dopytać o różne rzeczy. Przyjeżdżali tacy ludzie jak Dominique Vellard czy Benjamin Bagby z nieżyjącą już dziś Barbarą Thornton. Te nazwiska mają wciąż wielką wagę w muzyce średniowiecznej. I wtedy połknęłam ostatecznie bakcyla średniowiecza. Objawieniem był dla mnie „Beowulf” w interpretacji Bagby’ego. Jak wiadomo, ten utwór w formie eposu śpiewanego się nie zachował, istnieje jedynie tekst staroangielski, i byłam zdumiona, że można w języku wymarłym, który rozumie dziś kilku filologów, przekazać rzecz w sposób tak zrozumiały. Wtedy zdałam sobie sprawę z potęgi słowa, które dociera do słuchacza w bardzo bezpośredni sposób, intelektualny i emocjonalny zarazem.