Gdzie w Polsce jest najbrzydziej? Na rozległych, zabiedzonych peerelowskich osiedlach z wielkiej płyty? W zaniedbanych kwartałach tzw. czynszówek? Na zdewastowanych urbanistycznie przedmieściach? W rozszarpanych przez deweloperów centrach miast? W bijących pstrokacizną kształtów, ozdób i kolorów osiedlach domków jednorodzinnych? A może na zapełnionych mieszkalnymi klockami z nieotynkowanych pustaków wsiach? Nie. Najbrzydziej jest wzdłuż szlaków komunikacyjnych. Zarówno tych kolejowych, jak i drogowych, choć to zupełnie inne rodzaje szpetoty i trudno powiedzieć, które sprawiają naszym oczom większy ból. Drogowiska i kolejowiska są kwintesencją brzydoty, niezwykłą stężoną mieszanką wszystkiego, co zaprzecza pięknu. A oto uzasadnienie.
Zacznijmy od tego, że teoretycznie koleje mają lepiej. To tylko 19 tys. km sieci, po której jeżdżą pociągi. I z estetycznego punktu widzenia nie za wiele tu do kombinowania: nasyp, podkłady, tor. Problem zaczyna się, gdy pociąg musi zajechać na stację, tudzież przetoczyć się z wolna przez miejskie i podmiejskie tereny kolejowe, z całą ich zabudową: dworcami, budkami dróżników, bocznicami, halami, rampami, wiatami, nastawniami itp. To wcale nie jakiś tam kawałek ziemi wzdłuż torów, ale niemal państwo w państwie. Kolej jest właścicielem około 106 tys. ha terenu. To mniej więcej tyle, ile wynosi całkowity obszar Warszawy, Łodzi i Wrocławia razem wziętych. A na tych połaciach, poza torami, stoi ponad 37 tys. budynków o łącznej powierzchni 6 mln m kw. Nawet mając do dyspozycji armię ludzi i spore fundusze, trudno byłoby utrzymać tam ład, czystość i porządek. A jeśli tego wszystkiego brakuje? Zaczyna się dramat.
Podstawowym miejscem kontaktu rodaka (ale też zagranicznego turysty) z koleją są dworce. No, poza samymi pociągami, ale to temat na osobną opowieść.