To nie jest dobry czas na ustalanie hierarchii, wystawianie cenzurek. Nie ulega jednak wątpliwości, że Andrzej Czeczot (rocznik 1933) przypomni się nieraz czytelnikom tygodników szukającym satyrycznego komentarza, odtrutki na patos i załganie. Czy autor tysięcy rysunków, jakie opublikował od debiutu w 1956 r. zdawał sobie sprawę ze swej wyjątkowości? W parodystycznej autobiografii napisał: „Rysuję koślawo i niechlujnie”. Ta rzekoma koślawość i nonszalancja różniły go od dawnych i współczesnych grafików oraz karykaturzystów dbających o elegancję formy, dopracowanie szczegółów, kokietowanie odbiorcy. Czeczot był inny. Zawsze na kontrze, obrzydzający symbole i zbitki pojęciowe zbanalizowane przez czas.
Na jednym z rysunków doktor Judym, lekarz wiejskiego ośrodka zdrowia, wycina rozdartą sosnę. Na innym gospodarz rozpacza, że wymodlona manna, która spadła z nieba, wytłukła mu owies. Na jeszcze innym rysunku Diabeł dialoguje z Aniołem: – Jakie różnice poglądów? Bez przesady...
Czeczot nie ograniczał się do prezentacji postaci wyglądających tak jak ich pierwowzory oglądane na ulicy, w knajpie czy miejscu pracy. Starał się pokazać rodowody rzekomych postępowców i awansowanych na inteligentów działaczy. Nieomylnie wywodził ich z zabitej dechami wiochy, zaułków Ciemnogrodu. Cykl „Makatki” wielu oburzył jako naigrawanie się z folkloru, z rodzimości będącej powodem do narodowej dumy. A cóż takiego udowodnił grafik? Jedyną poezją akceptowaną przez nową elitę są wyhaftowane na makatkach życiowe mądrości: „Każda Żona tym się chlubi, że gotuje co Mąż lubi”.