Co dwa lata nowy kurator wymyśla własne hasło Biennale – na tyle ogólne, by inspirowało twórców do różnych poszukiwań, i na tyle nośne, by te poszukiwania prowadziły ku sensownym przemyśleniom. Tegoroczny motyw przewodni, zaproponowany przez znanego brytyjskiego architekta Davida Chipperfielda, Wspólna Płaszczyzna, wydawał się szczególnie inspirujący i wieloznaczny. Można było poszaleć.
Jednak szaleństw jest niewiele, w tym roku dominuje czysta architektura. Pod wszelkimi zresztą postaciami: makiet, zdjęć, wykresów, rysunków realizacji „in situ”. Dlaczego odrzucono idee, a zajęto się praktyką? Może dlatego, że kuratorem został praktykujący architekt, ekspozycję zdominowali zaś inni architekci, a nie artyści czy socjolodzy. W poprzednich edycjach częściej bywało na odwrót.
A może po prostu dlatego, że odbiorcy, zmęczeni teorią, oczekują konkretów. I one dominują zarówno na ogromnej ekspozycji przygotowanej osobiście przez Anglika, jak i w większości z 52 narodowych prezentacji.
Przechył ku praktyce sprawił, że bodaj po raz pierwszy tak solidarnie stawili się tzw. star-architekci. I niemal solidarnie wykazali się skrajnym egocentryzmem, prezentując w rozległych przestrzeniach (należnym przecież mistrzom) swoje rozliczne, niewątpliwie wybitne, choć zazwyczaj dobrze znane projekty.
Tak postąpili m.in. Herzog&de Meuron, SANAA, Jean Nouvel, Zaha Hadid. Eduardo Soto de Moura i Alvaro Siza na potrzeby Biennale stworzyli wręcz nieduże budowle w stylu, za który kocha ich świat. Z branżowych megagwiazd wyłamał się jedynie Peter Zumthor, prezentujący jeden dzień ze swego życia w doskonałym dokumencie Wima Wendersa, oraz Norman Foster, który z pomocą filmowców stworzył wielki epicki fresk pokazujący w setkach obrazów powikłane relacje XX-wiecznej architektury z losami narodów, politycznymi systemami i ewolucją cywilizacji.