Św. Augustyn powiadał, że czytanie jest aktem metafizycznym, dzięki któremu możemy posiąść wiedzę niezbędną do życia w prawdzie. Georges Perec dla odmiany mawiał, że czytanie to przede wszystkim czynność fizyczna, cielesna, związana z fizjologią, pracą mięśni, ruchem oczu, ułożeniem rąk, a wszystko to odbywa się w określonych okolicznościach czasowo-przestrzennych. Obydwaj mieli rację.
We wstępie do książki Nicholasa A. Basbanesa „Among the Gently Mad” (Wśród lekko szalonych) czytamy, że pierwsze udokumentowane w angielszczyźnie użycie słówka „bibliomania” pochodzi z 1750 r. Philip Dormer Stanhope, czwarty hrabia Chesterfield, wystosował list do swego nieślubnego syna, przestrzegając go przed nadmierną aktywnością czytelniczą, która ma deprawujący wpływ na młode umysły. Nakazywał potomkowi roztropność w wyborze kolejnych tytułów, dawał wskazówki, gdzie i kiedy należy czytać, które wydania książek kupować i do kogo zwracać się z pytaniem o sens przeczytanych tekstów. Wymowa listu jest jednoznaczna: czytać, owszem, należy, ale nie wolno sobie w lekturze folgować, bo nieokiełznana pasja do książek prowadzi do niechybnej zguby.
Dziś przestrogi Stanhope’a wydają się niedorzeczne. Jedni powiedzą, że czytanie jest aktywnością bezdyskusyjnie wartościową, więc widok człowieka z książką powinien nas cieszyć. Drudzy zaś będą utrzymywać, że zagrożenie bibliomanią zniknęło, a to dlatego, że dziś nikt już nie czyta, choć wszyscy piszą. Dla namiętnych czytelników oznacza to jedno: mogą się swej ukochanej czynności oddawać bez żadnych ograniczeń.
Lekkie szaleństwo
Książka Justyny Sobolewskiej jest świadectwem przynależności do grupy owych lekko szalonych osobników, dla których życie bez książki jest życiem niepełnym, skarlałym, wybrakowanym. W ostatnich latach otrzymaliśmy takich świadectw wiele, ale docierały one do nas skądinąd: z innych języków, z innych literatur. W Polsce bibliomaniacki coming out spotykany jest rzadko, a esej o czytaniu należy do gatunków pomijanych, by nie rzec deprecjonowanych. Mówiąc skrótem i na przełaj: skoro – jak przekonuje nas wielu – literatura potrzebna jest do walki o racje (polityczne i ideologiczne), to pisanie o książce jako obiekcie namiętności wydaje się intelektualnym zbytkiem.
Sobolewska na ten zbytek się poważyła, tworząc rejestr lekturowych figur. To ostatnie słowo należy rozumieć nie na sposób retoryczny, lecz – jak radził niegdyś Roland Barthes – gimnastyczny czy choreograficzny. Grecki źródłosłów wyrazu „figura” odsyła nas do gestu ciała uchwyconego w ruchu. Jeśli się komu wydaje, że czytanie ruchu nie wymaga, to jest w błędzie, bo – jak dowodzi Sobolewska – nawet leżąc z książką w łóżku lub siedząc na wygodnym fotelu, aktywizujemy nie tylko umysł, ale także ciało, rozkręcamy całą sekwencję mikrogestów, poruszeń mięśni, raz rozkosznych, raz nerwowych drgnień.
Podczas lektury jesteśmy metafizykami szukającymi spoiwa między światami, w których istniejemy lub chcemy zaistnieć, by za chwilę pogrążyć się bez reszty w materii, koncentrując się na fakturze papieru, zapachu farby drukarskiej, formacie tomu, jego objętości, ciężarze etc., etc. Chcemy się naszą pasją cieszyć w odosobnieniu, nie niepokojeni przez zgiełk dookolnej rzeczywistości.
Nieustanny dialog
Przychodzi jednak czas, gdy rozkosz lektury szuka dla siebie ujścia, skłania nas do rozmowy z podobnymi nam bibliomaniakami. Książka Sobolewskiej prowadzi nieustanny dialog z zastępem autorów, którzy o czytaniu niegdyś pisali. Można ją nawet potraktować jako zbiór niezbędnych wypisów, centon kolekcjonerki, która wybrała i przekazała innym najciekawsze i najsmaczniejsze kawałki poświęcone lekturze. W tym sensie esejów Sobolewskiej nie byłoby bez tekstów Anne Fadimann, Alberto Manguela, Jana Gondowicza, Jerzego Stempowskiego i wielu innych. Zabieg przywoływania, cytowania, zapożyczania słów i myśli pełni inną jeszcze funkcję.
Podążając śladem cudzej frazy, Sobolewska pisze o sobie, tworzy autobiograficzną opowieść, która w nienachalny, subtelny sposób wiąże jej doświadczenie lektury z osobistymi (czasem intymnymi) zdarzeniami, które przylegają do czytanych przez nas książek. Właśnie dlatego wracając po latach do tych samych tekstów, wraz z nimi przywracamy naszej świadomości wspomnienie o niegdysiejszym świecie, o którym na co dzień nie pamiętamy, czasem nawet nie chcemy pamiętać.
Powtarzane tu i ówdzie hasło „czytam, więc jestem” powinniśmy rozumieć nie tylko jako wyraz przekonania o wzbogacającej mocy literatury, której zawdzięczamy wiedzę, stylistyczną sprawność i wiele innych intelektualnych dyspozycji. Chodzi także o to, że sam akt lektury gruntuje nas w istnieniu, pokazuje nam jego różne wymiary, przypomina lub pozwala zapomnieć, pomaga lub wprowadza do naszego życia zbawienną przeszkodę.
Sobolewska o tym wszystkim doskonale wie, dlatego niestrudzenie czyta, a potem o czytaniu pisze, rozbudzając w nas tę samą, odrobinę szaloną, pasję.
Justyna Sobolewska, Książka o czytaniu, czyli resztę dopisz sam, Wydawnictwo POLITYKA SP
Autor jest redaktorem działu kultury w „Tygodniku Powszechnym” i dyrektorem Festiwalu Conrada.