Każda rozmowa o urzędowej polszczyźnie może być prosta – przynajmniej do momentu pojawienia się pierwszego cytatu. Bo co zrobić ze słynną, oprotestowaną ostatnio umową ACTA, skoro jej osią były wielokrotnie złożone zdania, długie często nawet na sto i więcej słów? Można oczywiście nie czytać. Problem pojawia się wtedy, gdy rzecz dotyczy potencjalnie każdego z nas i wywołuje falę społecznych protestów.
Oto jedno z kluczowych zdań tej umowy: „Bez uszczerbku dla prawodawstwa Strony dotyczącego przywilejów, ochrony poufności źródeł informacji lub przetwarzania danych osobowych, każda Strona zapewnia swoim organom sądowym, w cywilnych procedurach sądowych dotyczących dochodzenia i egzekwowania praw własności intelektualnej, prawo do nakazania sprawcy naruszenia lub domniemanemu sprawcy naruszenia, na uzasadniony wniosek posiadacza praw, by przekazał posiadaczowi praw lub organom sądowym, przynajmniej dla celów zgromadzenia dowodów, stosowne informacje, zgodnie z obowiązującymi przepisami ustawodawczymi i wykonawczymi, będące w posiadaniu lub pod kontrolą sprawcy naruszenia lub domniemanego sprawcy naruszenia”.
Trudno nawet próbować ten tekst tłumaczyć na powszechnie zrozumiały język. Tym bardziej że problem z nową polszczyzną – którą dr Katarzyna Kłosińska, sekretarz Rady Języka Polskiego, nazywa językiem polsko-unijnym – leży w dużej mierze właśnie w tłumaczeniach.
Unijna euromowa
Eurożargon, czy też euromowa – jak mówią o nim inni fachowcy, to efekt kompromisu między polszczyzną a angielszczyzną w wydaniu niebrytyjskim. Język pełen precyzyjnych, ale trudnych do zrozumienia pojęć, takich jak opłata prolongacyjna, cross-financing, pomoc de minimis. Pełen wyrazów obcego pochodzenia (ewaluacja, alokacja, aplikacja, konwergencja, indykatywny) i – jak w powyższym przykładzie – wielokrotnie złożonych zdań. Punktem wyjścia są często właśnie konstrukcje językowe tworzone po angielsku przez osoby, które słabo angielski znają.
Wszystko przez proces tłumaczenia prawa, który chyba nigdy jeszcze nie był u nas tak skomplikowany. Zaczyna się w Centrum Tłumaczeń dla Organów Unii Europejskiej, obsługującym różne agencje wspólnoty – to około tysiąca osób, w tym 650 tłumaczy, którzy produkują rocznie (dane z 2009 r.) 490 tys. stron w różnych językach Unii – a to tylko część tego, co się w UE przekłada.
Jest jeszcze Dział Języka Polskiego przy Sekretariacie Generalnym Rady UE – oddzielny pion tłumaczeń, którego kierowniczka Agata Kłopotowska, opowie o problemach unijnych przekładów na październikowym I Kongresie Języka Urzędowego w Warszawie. Ta część administracji Unii współpracuje z Radą Języka Polskiego, a obszerny, ponad 130-stronicowy dokument, ze wskazówkami redakcyjnymi dla tłumaczy, w wersji polskiej przynosi odpowiedzi na większość wątpliwości dotyczących słów sprawiających szczególne problemy, błędnych konstrukcji składniowych czy wreszcie pisowni nazw, skrótowców i stosowania wielkich lub małych liter w nazwach instytucji i tytułach dokumentów. Teksty ustawodawcze, wymagające precyzji, są dodatkowo sprawdzane przez Dyrekcję Kontroli Jakości Legislacji.
Potem taki tekst – na przykład w postaci unijnej dyrektywy – trafia do polskiego parlamentu do Biura Legislacji. Tu pracuje się nad krajowymi ustawami, które często przenoszą na nasz grunt przepisy Unii. Korekta językowa przychodzi z sejmowego Wydziału Sprawozdań Stenograficznych, ale zdarza się, że w poszukiwaniu sensu trzeba jeszcze zajrzeć do innych wersji tłumaczeń oryginalnej dyrektywy. Czasem sugestii polonistów nie można wprowadzić w życie, bo wtedy mogłyby zmienić sens oryginalnego unijnego prawa, a jego tekst jest zewnętrznym dokumentem, trzeba go więc traktować jako zamkniętą całość.
Na tym problem się nie kończy – zarówno przepisy krajowe, jak i teksty unijne są dalej analizowane i komentowane. Często w stylu, który płynnie przechodzi z tonu dokumentów urzędowych na prostszy, czasem wręcz potoczny, miesza słownictwo fachowe z kolokwializmami, na co zwracali uwagę autorzy przygotowywanej przy udziale prof. Jana Miodka publikacji „Jak pisać o Funduszach Europejskich”, wydanej przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego. Z jednej strony pojawiają się w nich frazy wprost przepisane z dokumentów unijnych, np. „certyfikować jakąś kwotę do Komisji Europejskiej”, z drugiej – błędy w rodzaju „uczestniczyć w swobodach gospodarczych” albo „przewidywać do realizacji”.
Jak to się dzieje, że mimo tak zapisanych przepisów Polacy w ogóle wiedzą, czego państwo od nich chce? Prof. Janusz Czapiński na jednej z konferencji językowych udowadniał, że choć prawa nie rozumieją, w niczym nie utrudnia im to życia: „Przeciętny Polak jest jak warszawski kierowca – jeśli jeżdżąc codziennie po swoim mieście przeżyje pięć lat, to naprawdę nic mu już nie grozi nigdzie na świecie i wszędzie, absolutnie wszędzie da sobie radę”.
Przyjazny SMS
Relacje między obywatelem a urzędem się zmieniają – i to jest ten pozytywny wpływ Unii. Dzięki Funduszom Europejskim do urzędu przychodzimy częściej w roli nie petenta zmagającego się z „urzędasami” czy „biurwami”, tylko beneficjenta. A urzędnik zamiast utrudniać – ułatwia, pomaga, ba, rozdaje! „Jest coraz częściej usługodawcą, a obywatel klientem – zwracała uwagę na zeszłorocznym Kongresie Języka Polskiego dr hab. Ewa Malinowska z Uniwersytetu Opolskiego. – Ta zmiana ról komunikacyjnych znalazła wyraz w stylistyce pism – obywatel coraz rzadziej »uprzejmie prosi« i »z góry uprzejmie dziękuje«, częściej »wnosi wniosek o...«”.
Instytucje próbują się do tego dostosować. Zakład Ubezpieczeń Społecznych zbadał rok temu swoje materiały informacyjne – w kilku grupach fokusowych – pod kątem zrozumienia treści. Wnioski, jak twierdzi rzecznik Zakładu Jacek Dziekan, nie były druzgocące. – Szczerze mówiąc, spodziewaliśmy się gorszej oceny czytelności naszych materiałów – komentuje wyniki. W ubiegłym roku w ZUS powstał Zespół do spraw Standaryzacji formy korespondencji kierowanej do klientów Zakładu – nazwa skomplikowana, ale samo ciało ma uprościć treść tekstów, do czego wykorzysta zewnętrznych redaktorów, firmę wyłonioną w drodze przetargu.
Firmy prywatne idą dalej. Orange do swoich klientów zwraca się drogą esemesową, co prawda bez polskich znaków, ale za to w dość bezpośredniej formie: „Przypominamy, ze 07.08.12 mija termin zaplaty faktury z 24.07.12 na kwote 186,57 zl. Terminowe wplaty uchronia Cie przed naliczeniem odsetek”.
Całą pisemną korespondencję firma tworzy zgodnie z „wypracowanymi przez siebie standardami”. Na esemesową poufałość klienci reagują podobno dobrze. – Często sami proszą, niezależnie od wieku, by wysyłać im wiadomość z informacją, na jakim etapie jest ich sprawa – komentuje rzecznik Orange Polska Wojciech Jabczyński.
Typowe urzędowe formy – mail czy tradycyjny list – ciągle są przez firmę wykorzystywane. Ale cóż, kontakt z klientem ma być wygodny dla tego ostatniego, a pufała forma jest prostsza.
Sygnałem zmiany ról jest już sam Kongres Języka Urzędowego – pierwszy w historii zjazd naukowców, który wspólnie organizują 30 i 31 października Rada Języka Polskiego, Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich i Mazowiecki Urząd Wojewódzki, w ramach programu „Język urzędowy przyjazny obywatelom”. Wcześniej w tym samym programie analizowano popularne błędy popełniane w pismach urzędowych (m.in. „odnośnie czegoś” zamiast „odnośnie do czegoś”, „celem” zamiast „w celu”, nadużywanie spójnika „iż”, używanie konstrukcji „pozyskanych danych” zamiast „zgromadzonych danych”). A w maju przetestowano umiejętności urzędników w dziedzinie ortografii na odpowiednio trudnym tekście, który nawiązywał przy okazji do trudnego losu dostawcy niezrozumiałych pism. „Czegóż szukał Biedrzychowski wśród zszarzałych ustępów, wszerz i wzdłuż sczerniałych stronic?” – notowali urzędnicy. – „Czyżby chciał się dowiedzieć, jak przełożyć teoretyczne półzasady i ponadczterdziestoletnie niby-przepisy na język codziennej urzędowej praktyki?”.
Językowe mp3
Dwa lata temu, właśnie przy okazji pracy nad broszurą „Jak pisać o Funduszach Europejskich”, Ministerstwo Rozwoju Regionalnego zwróciło się o pomoc do lingwistów z Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, których to doświadczenie skłoniło do założenia Pracowni Prostej Polszczyzny. Pod nowym szyldem zajęli się badaniem przystępności tekstów. Kiedyś prace w tej dziedzinie prowadził Ośrodek Badań Prasoznawczych prof. Walerego Pisarka – wtedy jednak trzeba było na piechotę wyliczać ze wzoru „trudność tekstu” albo jego „mglistość” (od FOG, bo takiego terminu używają Anglosasi zajmujący się tworzeniem prostego języka najdłużej). Te metody umożliwiają określenie poziomu edukacji, który pozwala bez problemu czytać dany tekst.
Wrocławscy poloniści wzięli na warsztat amerykański wzór Roberta Gunninga. – Trzeba było go dostosować do polszczyzny ze względu na spore różnice między językiem angielskim i polskim. U nas dużo trudności wywołuje skomplikowana odmiana i bogate słowotwórstwo. W angielskim barierę dla zrozumiałości stwarzają już słowa trzysylabowe, w polskim – cztery sylaby i więcej – mówi dr Tomasz Piekot, który ideę prostego języka przedstawi na zbliżającym się Kongresie właśnie w kontekście poprawy komunikacji między urzędnikiem a obywatelem.
Wbrew pozorom ruch prostego języka, obecny już w wielu krajach, nie jest nastawiony na ludzi o najsłabszych kompetencjach, tylko średnio wykształconych. Ma to im pozwolić uniknąć barier, które w tekstach stwarzają m.in. wielokrotnie złożone zdania, formy bezosobowe i strony bierne, obce terminy. Pracownia Prostej Polszczyzny pomagała już Ośrodkom Doradztwa Rolniczego, „tłumaczyła” też publikacje Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości. Uprzystępnienie 30 stron trudnego tekstu wymaga zwykle ponad tysiąca poprawek.
W tym ostatnim przypadku prace odbywały się „na piechotę”. Ale na stronie Pracowni można będzie niebawem bezpłatnie skorzystać ze specjalnej aplikacji, która pozwala automatycznie wyliczyć mglistość (FOG) dowolnego tekstu. Dla polonistów z Uniwersytetu Wrocławskiego przygotowali ją fachowcy z miejscowej politechniki. Już teraz aplikację można znaleźć na stronie www.logios.pl. – Na naszym uniwersytecie nie prowadzi się badań nad automatyczną analizą języka, dlatego szukaliśmy inżynierów lingwistów – komentuje Tomasz Piekot.
Jedną z ważnych wskazówek, pozwalających dostosować do polszczyzny wzór FOG, jest poziom trudności języka polskiej prasy. Dla POLITYKI wartość FOG to zazwyczaj poziom matury, czyli 11–12 (wartości oznaczają liczbę lat edukacji), czasem poziom studiów wyższych (13–17). W wypadku tabloidów to z kolei przedział 7–9, oznaczający wykształcenie gimnazjalne. Język zalecany w komunikacji publicznej – a zatem w kontaktach urzędowych – to poziom 9–10.
Dokumenty unijne często mają wartość FOG 18 i więcej, co oznacza w praktyce język bardzo trudny, zrozumiały jedynie dla wąskiej grupy specjalistów. Przy okazji programu „Aktywizacja zawodowa i społeczna osób zagrożonych wykluczeniem społecznym” już sam dwuakapitowy wstęp to FOG 18. A prosty język ma być przecież właśnie metodą walki z wykluczeniem.
Zagrożenia? – Oczywiście problemem jest dziś to, że z powodów cywilizacyjnych mamy coraz słabsze kompetencje komunikacyjne, a ruch upraszczania języka może ten efekt spotęgować – komentuje Tomasz Piekot. Ale podkreśla, że cały projekt czeka jeszcze mnóstwo badań empirycznych, i zastrzega, że w idei plain language chodzi o to, by zmieniać tylko formę, nie treść – tak by na przykład informacja o energii atomowej była prostsza, ale równie precyzyjna jak w oryginale. – Zasadę działania tego mechanizmu można porównać z tym, co z muzyką robi format mp3. To format dla każdego, a nie dla audiofila – dodaje współautor badań.
Droga jest jeszcze długa i wyboista. Bo jeśli – na przykład – umowę o dostawę wody w małym mieście na Podlasiu mogliby podpisać tylko ci, którzy ją rozumieją, musieliby najpierw przyswoić takie zdanie: „Do obowiązków Samorządowego Zakładu Usług Komunalnych należy zapewnienie zdolności posiadanych urządzeń wodociągowych do realizacji dostaw wody w wymaganej ilości i pod odpowiednim ciśnieniem oraz dostaw wody w sposób ciągły i niezawodny”. A jeśli przebadamy jego mglistość, dostaniemy wynik: „Język bardzo trudny, 18 i więcej lat edukacji”. Długo trzeba się uczyć, żeby skorzystać z wodociągu.
***
Mowa państwowa
Najbardziej staranne pod względem stylistycznym i językowym pisma wychodzą z resortu ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego. – Minister równie wielką wagę przywiązuje do wysokiej zawartości merytorycznej, jak i stylistycznej pism, pod którymi się podpisuje – mówi Edyta Mydłowska, dyrektor centrum informacyjnego Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Dodaje, że zdarza się, iż minister odsyła je do stylistycznej poprawki. Stara się też, aby podpisane przez niego listy, na przykład do osób przez niego odznaczonych, jak mówi sam Zdrojewski – zawierały ducha. To znaczy, żeby różniły się treścią, a nie tylko nagłówkiem.
We wszystkich najwyższych urzędach państwowych (Kancelaria Prezydenta, Premiera, Sejm, Senat i ministerstwa) oficjalne pisma, pod którymi podpisują się ich szefowie, powstają w departamentach merytorycznie zajmujących się konkretną sprawą. W urzędach nie zatrudnia się językoznawców. – Osoby zatrudniane w Kancelarii Premiera, które biorą udział w konstruowaniu pism, skończyły wyższe studia i nie ma potrzeby mnożyć stanowisk i płacić ludziom, którzy będą sprawdzać pisownię pism podpisywanych przez pana premiera i naszych ministrów – mówi doradca ministra z Kancelarii Premiera. W Kancelarii Premiera dużą uwagę przywiązuje się do tego, kto jest adresatem pism. Jeśli odbiera je urzędnik podobnego szczebla w innym ministerstwie, to język jest bardziej urzędowy, z przywołaniem przepisów prawnych, a jeśli to odpowiedź na pytania dziennikarzy, to urzędnicy starają się pisać mniej oficjalnym językiem.
Urzędnicy mają dostęp do wzorów pism zebranych w wewnętrznej sieci urzędów – intranecie. Wszystkie zawierają odpowiednie nagłówki, wskazanie miejsca wstawienia daty i podpisu. W Kancelarii Premiera, Prezydenta i Sejmu działają specjalne biura listów, które korespondują z obywatelami. W ostatnich latach bardzo modne wśród posłów stało się wysyłanie do ministrów interpelacji, na które szefowie resortów są zobowiązani odpowiedzieć w ciągu trzech tygodni. Ostatnio minister Paweł Graś, w odpowiedzi na interpelację posłów PiS, Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego przechrzcił na Agencję Bezpieczeństwa Publicznego. Od razu podchwycił to poseł Tomasz Kaczmarek, znany jako agent Tomek z CBA, i zapytał premiera, czy powstała nowa służba, o której nic mu nie wiadomo. Na to pismo minister Graś też musiał odpowiedzieć w wyznaczonym przepisami czasie.
(DĄB.)