Jedyną moją zasługą jest to, że byłem synem wielkiego ojca” – tak właśnie, jednoznacznie, bez pozy, pisze o sobie Władysław Mickiewicz na początku „Pamiętników”, które ukazały się właśnie nakładem Iskier. Trzeźwo patrzył na otaczający go świat i na swoją rolę w nim. Był jednak, jak sam określa, „widzem niejednej rewolucji”. Dlatego „Pamiętniki” napisał. To nie jest książka o ojcu; to książka o nim – o synu. O tym, co widział, słyszał i robił. A widział, słyszał i robił – w swoim długim życiu (1838–1926) – dużo.
Dzięki ojcu, niewątpliwie. Dzięki jego nazwisku, niezwykłemu prestiżowi, jakim ojciec się cieszył, syn miał dostęp do wielu wspaniałych osobowości epoki. Obserwujemy ich w tych pamiętnikach, słyszymy, i to takich zwykłych, bynajmniej nieodświętnych – wielcy ludzie na co dzień, najczęściej błyskotliwi, owszem, ale czasem i zabawni, z podpatrzonymi słabostkami, nawet komiczni.
Dla emigrantów, którzy nachodzili jego dom rodzinny (co nieraz było uciążliwe), mieszkał w nim poeta-prorok, wizjoner, przywódca duchowy. Przychodzili ci, którym się nie powiodło, którzy potrzebowali wsparcia, i ci, którzy dawali sobie radę. Radość sprawiali przyjaciele filareci: Ignacy Domeyko, Aleksander Chodźko (ci wkrótce odniosą sukcesy za oceanem). Generałowie powstańczy: Dembiński, Różycki, Dwernicki (dowiadujemy się, że otyły), Mycielski. Seweryn Goszczyński, pisarz, opowiada, jak zakłuł w noc listopadową generała Gendre’a: „Bagnet lazł (w brzuch) jak w masło”.
Dla chłopca ten ich prorok – to po prostu ojciec.