Mieliśmy w minionym stuleciu wielu wybitnych twórców, którzy zmarli przedwcześnie, pozostawiając ledwie rozpoczętą karierę i skromny, w porównaniu z ich potencjałem, dorobek. Krzysztof Kamil Baczyński, Andrzej Wróblewski, Stanisław Brzozowski, Krzysztof Komeda-Trzciński czy Andrzej Munk. Pamięć o nich pielęgnują jednak potomni, przypominając i podtrzymując legendę. Z Maciejem Nowickim jest inaczej. Nie ma ulic, placów czy szkół jego imienia, a nazwisko, poza środowiskiem architektów, jest praktycznie nieznane.
Urodził się w 1910 r. na Syberii i jeszcze jako dziecko wrócił z rodziną do Polski. Nie na długo. W 1918 r. jego ojciec objął stanowisko konsula generalnego w Chicago. Szkoły w Ameryce, studia artystyczne i architektoniczne w Polsce. Ledwie rozpoczął samodzielną pracę, wybuchła druga wojna światowa, podczas której sam już nauczał przyszłych projektantów na tajnych kompletach. W końcu 1946 r. znów trafił do USA, tym razem już jako attaché kulturalny oddelegowany do współprojektowania siedziby ONZ. W 1948 r. zdecydował się pozostać w Ameryce na stałe, a dwa lata później zginął w wypadku lotniczym, lecąc z Indii do rodziny w USA.
Dlaczego o Nowickim nie pamiętamy, a dlaczego pamiętać powinniśmy? Na pewno wiadomo, z jakich powodów swego czasu wymazano go ze wszelkich możliwych, rodzimych list obecności. Odmowa powrotu do Polski była w tamtych czasach jednoznaczna z wyrokiem śmierci cywilnej wydanym przez ludowe władze. Ów niebyt trwał dość długo, a wyciągnięcie z niego nastąpiło w dość nieoczekiwany sposób.
Na początku lat 70. XX w. architekt Tadeusz Barucki zainteresował się dorobkiem Nowickiego i postanowił napisać o nim książkę. Bezskutecznie dobijał się do rozlicznych wydawnictw. Pomógł mu przypadek: pytanie z ZSRR, czy nie napisałby dla moskiewskiej oficyny o jakimś polskim architekcie.