Dziewczyny nie do wzięcia
Rozmowa z Leną Dunham - reżyserką kultowego serialu "Dziewczyny"
Agnieszka Niezgoda: – Amerykańskie media ogłosiły, iż to właśnie ty, 26-letnia mieszkanka Nowego Jorku, stałaś się głosem pokolenia. Czym różni się twoja generacja od dziewczyn pokroju Carrie Bradshaw z „Seksu w wielkim mieście”, kultowego serialu o Nowym Jorku z lat 90.?
Lena Dunham: – „Seks w wielkim mieście”, który oglądałam w wieku 12–13 lat z wypiekami na twarzy, był eskapistyczny. Bohaterki miały garderoby w apartamentach na Park Avenue, wypełnione szpilkami od Manolo Blahnika, kobiece przyjaźnie ratowały je z tarapatów randkowych, wszystkie wiodły przemyślane i spełnione życie zawodowe, a do szczęścia brakowało im tylko seksu lub prawdziwej miłości.
A wy?
My jesteśmy pokoleniem Manhattanu postrecesyjnego, u progu dorosłości przetrąconego przez krach Wall Street. Ukończyliśmy studia w dobie kryzysu, bez pewności, jak będzie wyglądała nasza przyszłość zawodowa. Zamiast kupować kolejną parę szpilek, w trampkach jedziemy metrem na Brooklyn, do Greenpointu, gdzie czynsz za wynajem jest niższy niż 2 tys. dol. miesięcznie za kawalerkę na Manhattanie. Tamte bohaterki znały swoje cele. Moje nawet nie wiedzą, czy lubią siebie nawzajem. Żyją obsesją czynszu do zapłacenia, bezrobocia, nieudanych relacji z chłopakami. Ich wątpliwości dotyczą nawet damskich przyjaźni, podszytych zazdrością i rywalizacją. Nic nie jest dla nich oczywiste.
W twoim życiorysie tej traumy nie widać. Wychowałaś się przecież w rodzinie uznanych nowojorskich artystów, w lofcie w modnej dzielnicy Tribeca. Ukończyłaś prestiżową szkołę średnią z czesnym wynoszącym ponad 30 tys. dol. rocznie.
Pochodzę z uprzywilejowanego środowiska. W połowie jestem Żydówką, w połowie WASP (skrót od White Anglo-Saxon Protestants, używany dla określenia klasy zamożnych, białych Amerykanów, najczęściej o korzeniach anglo-nordyckich – przyp.