Stało się już nową tradycją świecką, iż najżywsze dyskusje wywołują u nas filmy, których nie ma. Jak obecnie „Smoleńsk” Antoniego Krauzego, do którego scenariusz chyba nie jest jeszcze gotowy. Z projektem „Tajemnice Westerplatte”, za którym stał bliżej nieznany Paweł Chochlew, było podobnie. Kilka lat temu mieliśmy w mediach ogólnonarodową debatę, wywołaną przez pojawiające się w prasie przecieki, iż w scenariuszu znalazły się liczne obrazy obrażające nasze poczucie patriotyzmu, jak choćby pijący wódkę obrońcy Westerplatte, czy – co w szczególności podwyższyło temperaturę debaty – scena, w której polski żołnierz siusia bezpośrednio na portret naczelnego wodza sił zbrojnych. Więc zacznijmy recenzję od informacji, która powinna przynajmniej do pewnego stopnia uspokoić narodowo usposobionych widzów – obrońca wprawdzie siusia, lecz nie na wodza, tylko na papierowy slogan „Silni, zwarci, gotowi”. Czyli w scenariuszu dokonano głębokich zmian.
O reżyserze Chochlewie (rocznik 1971), mimo upływu czasu, nadal wiadomo tylko tyle, że ukończył Wydział Aktorski łódzkiej filmówki, grał w serialach, wystąpił też w jakichś filmach, lecz widocznie z marnym skutkiem, skoro nazwisko nie obiło się o uszy nawet osobom oglądającym wszystkie polskie produkcje, jak wyżej podpisany. Co samo w sobie ma wydźwięk optymistyczny, pokazuje bowiem, iż dożyliśmy czasów, w których można przystąpić do produkcji filmu kinowego nie mając papierów, bez których kiedyś nie wpuszczono by na plan zdjęciowy. A w tym szczególnym wypadku nie chodziło bynajmniej o dramat psychologiczny z udziałem dwóch osób różnej płci, dziejący się w jednym pokoju, lecz regularny dramat wojenny. A to już przecież zupełnie inna filmowa waga.
Jeżeli film trafi na tegoroczny festiwal do Gdyni, to reżyserowi Chochlewowi powinno się przyznać specjalną nagrodę pozaregulaminową – za wytrwałość. O perypetiach produkcyjnych prasa informowała na bieżąco: a to Bogusław Linda, który miał grać główną rolę i nawet pojawiał się przez jakiś czas na planie, zrezygnował, a to kolejny raz zabrakło pieniędzy i przerwano zdjęcia… Kolejne doniesienia o nieszczęśliwych przypadkach stały się już nudne, więc tematu poniechano; wprawdzie w sierpniu ubiegłego roku pojawiła się zapowiedź premiery w przeddzień wybuchu wojny, ale nikt chyba nie traktował jej poważnie i nie było najmniejszego zdziwienia, kiedy premierę odwołano. Odbywa się ona ostatecznie w lutym, i jest to, niestety, dla każdego polskiego filmu niebezpieczna pora, ponieważ w repertuarze królują o tej porze dzieła oscarowe, spychające resztę tytułów na margines. Słowem, pech nie opuszcza „Westerplatte” do końca. Ale ostatecznie film trafia na ekrany i teraz może zaszkodzić sobie tylko sam.
Niemcy uprzejmie padają
W PRL w branży kina wojennego panowała pewna monotonia, mianowicie nasi z reguły walczyli z Niemcami i bez wyjątku wygrywali. Wróg w zasadzie nie stwarzał większego zagrożenia, co – pewnie wbrew intencjom twórców – pomniejszało nieco chwałę Ludowego Wojska Polskiego, które stać przecież było na bardziej wymagającego przeciwnika. Już nawet nie warto wypominać, że batalistyka nigdy nie była specjalnością polskich filmowców. Parę komedii na ten temat nakręcono.
Debiutant Chochlew nie miał więc żadnych rodzimych wzorców, do których mógłby się odwołać. Oczywiście pozostają przykłady kina amerykańskiego, w rodzaju „Szeregowca Ryana” Stevena Spielberga, ale tutaj oprócz dobrych chęci i niezbędnego talentu trzeba by jeszcze dysponować budżetem nie z naszego kręgu kulturowo-ekonomicznego. Nie powinno zatem dziwić, iż mamy w „Westerplatte” batalistykę na miarę możliwości, z jedną chyba tylko innowacją, mianowicie lecące kule zostawiają za sobą świetlny ślad, trochę jak w grze komputerowej. Nie mogło się obejść bez efektów specjalnych, jak przykładowo pierwsze strzały z pokładu okrętu „Schleswig-Holstein”, które – trudno się dziwić – nie robią wielkiego wrażenia na obrońcach.
Niestety, statyści grający Niemców nie za bardzo przyłożyli się do roboty. Idą uprzejmie wprost pod lufy polskich karabinów maszynowych i – jak na komendę daną przez asystenta reżysera – przewracają się i wyciągają nogi. Z takimi agresorami można by powalczyć znacznie dłużej niż siedem dni. Ale już nie warto dalej się znęcać. Bo mimo tych wszystkich widocznych gołym okiem niedoróbek „Westerplatte” się broni, a przynajmniej skłania do pewnych przemyśleń, o czym mianowicie podobny film mógłby być. A nawet cząstkowo jest.
Bić się czy nie bić?
Z założenia miał to być film o zderzeniu dwóch postaw, za którymi stoją dwie polskie odwieczne racje i tradycje, których złożoność zawiera się w prostym pytaniu z tytułu znanej książki Tomasza Łubieńskiego: bić się czy nie bić? Dowodzący Westerplatte major Henryk Sucharski reprezentuje wszystkie szlachetne cechy polskiego żołnierza, jak odwaga, honor, całkowite poświęcenie dla ojczyzny. Z wyjątkiem jednej – nie uznaje mianowicie, że jest sens walczyć, gdy nie ma nawet iluzorycznych szans na zwycięstwo. Tymczasem jego adwersarz kapitan Franciszek Dąbrowski to klon szaleńców polskich, gotów trwać na posterunku do krwi ostatniej i oddać życie z honorem. Nie licząc się z tym, że wcześniej zginą podwładni żołnierze.
Konflikt narasta od pierwszych scen: Sucharski (o aktorstwie będzie później) każdą decyzję podejmuje rozważnie i nawet małe straty osobowe są w jego mniemaniu nazbyt duże. Palący się do walki Dąbrowski („Nareszcie się zaczęło” – szepcze w natchnieniu, gdy Niemcy rozpoczynają ostrzał) na takie szczegóły nie zwraca uwagi. Gdy w drugim dniu walki Sucharski postanawia poddać placówkę, wyrywa białą płachtę z rąk żołnierza wypełniającego rozkaz majora. Teraz między dwoma najstarszymi szarżą oficerami musi dojść do konfrontacji.
Tak oto dochodzimy do tytułowej tajemnicy. Jak bowiem naprawdę wyglądała obrona Westerplatte? O tym wiemy z książki Wańkowicza i z pięknego wiersza Gałczyńskiego. „Prosto do nieba czwórkami szli żołnierze z Westerplatte”… Już jednak jakiś czas temu zaczęły się ukazywać opracowania i artykuły kwestionujące ten utrwalony, bezwarunkowo heroiczny obraz obrońców placówki. Pisano m.in. o chorobie i zamiarze poddania się Niemcom. Chochlew zapewnia, że to, co napisał w scenariuszu, jest prawdą. Co zatem zobaczy widz w kinie?
Sucharski rzeczywiście chce się poddać, ponieważ, po pierwsze, miał się bronić tylko 12 godzin, a po drugie wie – i tylko on wie! – że pomoc nie nadejdzie. Dał słowo oficerskie, że z nikim się tą wiedzą nie podzieli, aby nie ucierpiało morale żołnierzy. Podobne słowo dają sobie w filmie oficerowie będący świadkami słabości majora. I jak teraz udowodnić, że tak nie było? I czy naprawdę nie wszyscy obrońcy wykazywali się męstwem, a niektórzy, przykro patrzeć, zwyczajnie tchórzyli? No, z niecierpliwością czekam, co o filmie powiedzą historycy. Chociaż, zanim pojawią się opinie ekspertów, sami musimy zadać sobie pytanie, czy jesteśmy przygotowani na to, żeby oglądać bohatera narodowego powalonego przez atak epilepsji.
Zatem nieznany reżyser włącza się tym filmem z przytupem w spór o polskie gesty. Chciałoby się napisać – który dzisiaj na nowo rozgorzał, ale przecież nie pierwszy i nie ostatni raz. Szkoda, że zabrakło aktorstwa na wysokim poziomie, które by ów konflikt racji uwiarygodniło. Michał Żebrowski, który w trybie awaryjnym został wysłany na Westerplatte, gra trochę wbrew warunkom (już nie będę wspominał, że mocno starsi widzowie zapewne jeszcze mają przed oczami wyrazistą sylwetkę Zygmunta Hübnera z „Westerplatte” Stanisława Różewicza). Zaraz po studiach zagrał wszystkie postaci polskiej literatury romantycznej, a teraz wciela się w rozważnego oficera, syna chłopskiego, jak sam o sobie mówi. No, stara się, i nawet chwilami mu się udaje zerwać z upowszechnionym wizerunkiem Skrzetuskiego. Znacznie gorzej wypada Dąbrowski w wykonaniu Roberta Żołędziewskiego, który od początku jest chmurny, dumny i tylko patrzy, jak by tu z honorem lec.
Tło aktorskie jest średnio dobrane. Niestety, w stawce znaleźli się też wykonawcy bardzo ostatnio opatrzeni, którzy mimo największych chęci na żołnierzy żadną miarą się nie nadają, jak choćby Borys Szyc w mundurze lotnika.
Kto za nas ma zrobić te filmy?
Nagroda za wytrwałość należy się Chochlewowi również dlatego, że przynajmniej spróbował zmierzyć się z tematem z kręgu tych, które bardziej renomowani twórcy omijają. Jeżeli pojawia się bowiem w polskim kinie historia, to z reguły bardzo odległa, najlepiej z lektury szkolnej, co zapewnia milionową frekwencję. Co jakiś czas świętujemy okrągłe rocznice powstań i wojen i wszystko zwykle kończy się na akademiach ku czci i występach grup rekonstrukcyjnych. Jakby amatorskie inscenizacje w pełni zaspokajały zapotrzebowanie na historyczną refleksję. Nie powstał np. film o powstaniu styczniowym z okazji 150 rocznicy, od lat mówi się o planowanych filmach o powstaniu warszawskim. Podobno wreszcie zostanie nakręcony. Można by wymieniać dalej, stan wojenny, rok 1989…
Nikt za nas tych filmów nie zrobi. Tymczasem artyści jakby nie chcieli skorzystać z szansy, jaką dostali w nowych czasach, w wolnej Polsce, kiedy już nie musimy w historii szukać pocieszenia i przekonywać się, że zawsze byliśmy strasznie dzielni, bohaterscy, bez jednej skazy, i nieustannie za wolność waszą i naszą. I chyba już ostatecznie pozbyliśmy się mniemania, że skoro historia (tylko) nas tak okrutnie doświadczyła, to zasługujemy na szczególne traktowanie oraz nie mamy sobie nic do zarzucenia. Każdy nasz mit założycielski zasługuje dzisiaj na krytyczną weryfikację, ponieważ nie musimy się już bać, że w jakimkolwiek stopniu wpłynie na nasze samopoczucie odkrycie, że nie wszystko wyglądało w historii tak, jak w szkolnej czytance i w wierszu. Pewnie nie wszyscy na Westerplatte stanęli na wysokości zadania, mogli być nawet dezerterzy, ale przecież inni dawali dowody męstwa, i obraz tamtych wydarzeń nie ulega zasadniczej zmianie. Westerplatte broni się także bez mitów i przemilczeń.
Krótko mówiąc, Paweł Chochlew przynajmniej trochę zachęcił bardziej renomowanych twórców do podejmowania podobnych tematów. I jeżeli nawet jako początkujący reżyser poległ, to może jego ofiara nie pójdzie na marne.