Po latach nieobecności polskich filmów w konkursie głównym mamy czym się pochwalić. Już drugiego dnia festiwalu zostanie zaprezentowany dramat miłosny „W imię…” Małgorzaty Szumowskiej, przełamujący tabu na temat homoseksualizmu polskich księży. Głównego bohatera pracującego na wsi z trudną młodzieżą gra Andrzej Chyra, a jego nastoletniego kochanka - Mateusz Kościukiewicz. Do dwóch sekcji: Panorama oraz Generacja 14 plus zakwalifikował się również prowokacyjny melodramat „Bejbi blues” Katarzyny Rosłaniec, który w Polsce zobaczyło już dotąd ponad 400 tysięcy widzów.
Festiwal berliński słynie z propagowania tematyki społecznej. Od upadku muru szuka jednak swojej tożsamości. Mimo wielkich pieniędzy wpompowanych w imprezę, nie dorównuje Cannes ani Wenecji. Często szwankuje jakość selekcji. Niegdyś Amerykanie pokazywali tu swoje świeżo nominowane do Oscara ambitne przeboje. Dziś nie ma to żadnego sensu, bo okrzyczane tytuły błyskawicznie wprowadzane są na ekrany przez dystrybutorów. W tym roku jedną z takich atrakcji ma być np. pokaz musicalu „Les Miserables. Nędznicy” Toma Hoopera, który u nas powoli schodzi już z ekranów.
W konkursie 20 tytułów, w tym z Rumunii, Rosji, Kazachstanu. Sporo kina autorskiego - m.in. Amerykanina Richarda Linklatera i Koreańczyka Hong Sangsoo. Z wielkimi nadziejami można oczekiwać eksperymentalnego dramatu psychologicznego Francuza Bruno Dumonta (był gościem ubiegłorocznego festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu). Tytuł mówi wszystko: „Camille Claudel 1915”. Partnerami Juliette Binoche, grającej chorą psychicznie, genialną rzeźbiarkę, która przeżywa gehennę w zakładzie zamkniętym są prawdziwi umysłowo chorzy. Nie będzie to pierwsze podejście w kinie do biografii sławnej artystki.