Janusz Wróblewski
7 maja 2013
Fenomenalne kino dokumentalne
Żeby zabolało
Rosnąca popularność Planete+ Doc Film Festival (jubileuszowa 10 edycja rozpoczyna się 12 maja) to sukces pełnometrażowego dokumentu, który opowiada o świecie w fascynujący sposób. Gatunek przeżywa dziś złotą erę.
Dokument przestał być traktowany jako produkt niszowy. Z powodzeniem bywa dystrybuowany w kinach (ostatni przykład „Sugar Man”). Pokazują go kanały tematyczne, nie wspominając o festiwalach, których wciąż przybywa. Nie tylko w Polsce kinomani odczuwają zmęczenie fikcją. Zamiast zanurzyć się w kolejnej dawce eskapistycznej rozrywki wolą odetchnąć, zastanowić się. Bo rejestrując globalne zjawiska – od obyczajowych po społeczne i polityczne – dokument pomaga odnaleźć się w skomplikowanej, nabrzmiałej problemami rzeczywistości.
Dokument przestał być traktowany jako produkt niszowy. Z powodzeniem bywa dystrybuowany w kinach (ostatni przykład „Sugar Man”). Pokazują go kanały tematyczne, nie wspominając o festiwalach, których wciąż przybywa. Nie tylko w Polsce kinomani odczuwają zmęczenie fikcją. Zamiast zanurzyć się w kolejnej dawce eskapistycznej rozrywki wolą odetchnąć, zastanowić się. Bo rejestrując globalne zjawiska – od obyczajowych po społeczne i polityczne – dokument pomaga odnaleźć się w skomplikowanej, nabrzmiałej problemami rzeczywistości. Dążąc do uatrakcyjnienia obrazu i narracji, dokumentaliści wybierają najczęściej skrajne, efektowne przypadki, podpierają się fabularną fikcją, co niejednokrotnie jest im wypominane. Żeby opowiedzieć historię upadku komunizmu w Polsce, nie wystarczą już wypowiedzi czołowych opozycjonistów i archiwalia. Trzeba mieć na to ciekawszy pomysł, np. pokazać ówczesne wydarzenia z perspektywy haitańskiego szamana wudu, jak to uczynił Bartek Konopka w „Sztuce znikania”. Albo powrócić do emocji towarzyszących mundialowi w Hiszpanii w 1982 r., gdzie polska reprezentacja – mimo traumy stanu wojennego – zdobyła trzecie miejsce, co przypomniał Michał Bielawski w „Mundialu. Grze o wszystko”. Tylko pobieżny rzut oka na tegoroczny program Planete+ Doc Film Festiwal przekonuje, że tematem filmu może stać się wszystko: wolny rynek, ginięcie pszczół, wyprawa na koniec świata, los palestyńskich dzieci w izraelskich więzieniach, terror armii partyzanckiej w Ugandzie itd. Na pytanie: obserwować z dystansu czy wkraczać w rzeczywistość, odpowiedź brzmi: jedno i drugie. „Marcelku, ja bym bardzo chciała, żebyś ty zrobił dobry film, ale nie chciałabym, żeby mnie to bolało”. Ta prośba Urszuli Flis, bohaterki głośnego dokumentu Marcela Łozińskiego „Żeby nie bolało” z 1998 r., stała się na długie lata symbolicznym przykazaniem, zakreślającym granice odpowiedzialności polskich dokumentalistów. Reżyser powinien kierować się dobrem swojego bohatera i wystrzegać się propagandowych chwytów. Nie wolno manipulować faktami, kompromitować na ekranie. Nie należy krzywdzić kamerą, mikrofonem i komputerem, bo – jak podkreśla autor „Jak żyć” – to równie groźne narzędzia co odbezpieczony pistolet. Gdy możemy naruszyć godność człowieka lub odkryć jakąś tajemnicę wbrew jego woli i zadać mu ból, trzeba przerwać filmowanie. Brutalniej, boleśniej, efektowniej Wkraczając ostro w intymność rodziny, odsłaniając drastyczne historie, współczesny dokument od dawna nie respektuje jednak tych zasad. Wątpliwe nawet, czy był im wierny kiedykolwiek. Od początku ewolucja gatunku następowała w odwrotnym kierunku. Im wyraziściej, brutalniej, boleśniej się rani (opowiada), tym efektowniejszy, bardziej interesujący staje się przekaz. Im dalej przesuwa się granice etyczne w pokazywaniu choroby, zdrady, śmierci, tym większe zaciekawienie i tym silniejsza reakcja. Powstał nawet osobny rodzaj tzw. family movie, opisujący wyłącznie takie sytuacje. Gdzie regułą stało się włączanie kamery wtedy, gdy inni nakazują ją odłożyć. Brak zahamowań w ukazywaniu ludzkiej podłości oraz przemożna ochota do obnażania choćby i głupoty twórców same w sobie są ciekawym zjawiskiem, niejednokrotnie zresztą wnikliwie analizowanym przez filmowców. To jednak, co zaproponował amerykański absolwent Harvardu Joshua Oppenheimer (rocznik 1974) w rewelacyjnym dokumencie „Scena zbrodni”, przekracza wszelkie wyobrażenia na temat braku zasad i upadku bliźnich, którzy w ogóle nie rozumieją, czym jest godność. Reżyser – wbrew ich woli – stara się obudzić w nich sumienie. Film Oppenheimera, słusznie typowany jako największe wydarzenie tegorocznego festiwalu, przypomina surrealistyczną psychodramę rozegraną w orwellowskim świecie, gdzie wszystkie znaczenia zostały odwrócone. Gangsterzy nazywają siebie wolnymi ludźmi. Rządząca junta to pospolici bandyci. Ludzie z ulicy udają rozbawienie, gdy każe się im odgrywać sceny zabijania ich bliskich. Bohaterowie dokumentu to patologiczni zabójcy, którzy są dumni ze swoich zbrodni i chcą się pochwalić przed kamerami. Film oddaje głos członkom „brygad śmierci”, które w latach 1965–66 zajmowały się likwidowaniem przeciwników wojskowego reżymu w Indonezji. Doszło wtedy do zamachu stanu i pod pretekstem pozbycia się komunistów wymordowano ponad milion niewinnych ludzi. Do dziś nikogo za to nie rozliczono. Przeciwnie, sprawcy uchodzą za patriotów. Kiedyś podpatrywali w hollywoodzkich przebojach, jak się zabija na niby. Teraz opływają w luksusy i marzą, by ktoś nakręcił film o nich. Wierzą, że wypadliby w scenach przemocy o wiele lepiej niż amerykańskie gwiazdy. Sadyzmem, który mają we krwi, uwiarygodniliby kinową fikcję i wznieśliby się na wyżyny prawdziwej sztuki. Oppenheimer daje im taką sposobność. Krok po kroku rekonstruuje makabryczną przeszłość. Uszczęśliwieni mordercy odtwarzają popełniane zbrodnie, świetnie się przy tym bawiąc. Przy weryfikacji nakręconego materiału, gdy obrazy tortur i egzekucji nie zgadzają się z tym, co zapamiętali, skrupulatnie komentują odstępstwa. Początkowo trudno uwierzyć, że ten cyrk okrucieństwa nie budzi w nikim skruchy, żalu, zawstydzenia, poczucia winy. Wydaje się, że całe to patologiczne zachowanie, podniesione do rangi bohaterstwa, zostało przez reżysera wymyślone w celu opowiedzenia jakiegoś makabrycznego żartu. Obraz odczłowieczonej psychiki bezwstydnie zadowolonych z siebie masowych zbrodniarzy wydaje się tak abstrakcyjny, nierzeczywisty, że aż groteskowy. Budzi niedowierzanie i autentyczny dreszcz przerażenia. Potem coś się jednak zmienia. Równolegle zaczyna się toczyć inna opowieść. Jednego z zabójców prześladuje wspomnienie uciętej głowy z otwartymi oczami. Dobry humor powoli go opuszcza. Wreszcie maska spada, gdy wciela się w rolę zabijanego – pierwszy raz dociera do niego, co przeżywały jego ofiary. Brak empatii, bezmyślność, tragizm, poezja, banalność zła i wstrząsająca lekcja o barbarzyńskiej naturze człowieka tworzą razem nieprawdopodobnie mocną konstelację. Nic dziwnego, że Werner Herzog i Errol Morris, chyba najwybitniejsi żyjący dziś dokumentaliści zajmujący się problematyką duchowego i politycznego szaleństwa, uznali „Scenę zbrodni” za jedno z ważniejszych odkryć dekady, film wręcz doskonały. Zrobiony po to, aby wszystkich zabolało. Dokumentaliści jak publicyści Co jest prawdą, co fikcją? To pytanie stale powraca przy oglądaniu pełnometrażowych dokumentów, które z impetem łamią wszelkie granice realizmu. Dobry dokument nie kojarzy się dziś z bezosobowym sprawozdaniem z rzeczywistości. Nie jest zapisem obiektywnie istniejących faktów ani wyważonych racji. Stał się domeną sporu, kreacji, gatunkowego eksperymentowania z wieloma narracjami, do niedawna rzadko lub nigdy ze sobą niełączonymi. Na przykład animacji i reportażu („Walc z Baszirem”), mitu i science fiction („Odległa błękitna planeta”), happeningu i fabuły („Yes-Meni naprawiają świat”), naukowego wykładu z
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.