Sto lat temu po prostu śpiewano. W rodzinie, w gronie znajomych, w kościele, w szkole. A na pniu schodziły nie płyty, tylko nuty popularnych piosenek – taką przeszłość przypomina choćby książka „How The Beatles Destroyed Rock’n’Roll” („Jak Beatlesi zniszczyli rock’n’rolla”) Elijaha Walda. Dopiero w 1913 r. nagrania stały się przedmiotem prawa autorskiego i zaczęły zarabiać dla swoich kompozytorów jakieś pieniądze. Na wieść o tej zmianie John Philip Sousa, wybitny autor marszów wojskowych, grzmiał, że przemysł nagraniowy to zagrożenie dla muzyki. Twierdził, że zapuszkowany dźwięk to wynalazek szatański, który zniszczy umiejętności muzyczne całej generacji, a od strony biznesowej i tak się nie sprawdzi.
Historia kołem się toczy. Po stu latach Lawrence Lessig – rzecznik zmian formuły praw autorskich – powołuje się właśnie na Sousę. Świat muzyczny wygląda też pod wieloma względami podobnie: zainteresowanie masowego odbiorcy skupia się nie na płytach, tylko na pojedynczych piosenkach, które żyją w tysiącach wersji, a nagrania stają się coraz mniej ważną częścią dochodów dla artysty. W jednym Sousa się mylił: powszechna umiejętność śpiewania nie zanikła na skutek działania mechanizmów przemysłu płytowego. Zjawisko powszechnego, amatorskiego śpiewania też nie znikło. Przeciwnie – dziś tworzy zupełnie oddzielny segment show-biznesu, który bardzo by się Amerykaninowi spodobał. To programy typu talent show.
Wykony na tony
11 lat temu nowoczesne programy łowiące talenty muzyczne zawitały do Polski w postaci polsatowskiego „Idola” (wcześniej mieliśmy rodzimą „Szansę na sukces”), w tym sezonie co tydzień można oglądać w polskich wersjach aż trzy: „Must Be The Music.