Sześć seriali telewizyjnych, w tym jeden animowany, setki książek i komiksów, gry komputerowe i 11 pełnometrażowych filmów. Mało jest we współczesnej popkulturze projektów, które mogłyby dorównać popularnością „Star Trekowi”. Świadczą też o tym tzw. trekkies, jak określa się zagorzałych miłośników serii. Fani nie tylko organizują spotkania, ale także wydają czasopisma poświęcone bohaterom „Star Treka”. Szczytem fanowskiego obłędu było dopracowanie wspomnianego jedynie śladowo w serialu języka kilingońskiego, który wciąż się rozwija. Powstają strony internetowe, naukowe opracowania i słowniki, nie mówiąc już o przetłumaczeniu na ten język m.in. „Hamleta”.
Jak się łatwo domyślić, amerykański wahadłowiec kosmiczny nieprzypadkowo nosił nazwę USS Enterprise, tak jak serialowy statek kosmiczny. Wspomnieć jeszcze można parodie serialu, rozmaite nawiązania do postaci, aż po charakterystyczne pozdrowienie, które kojarzą nawet ci, którzy nigdy nie oglądali kosmicznych przygód. Krótko mówiąc, wielki kosmiczny sukces. Tymczasem historia jednego z największych fenomenów kultury popularnej rozpoczęła się od klęski.
Tam, gdzie nie dotarł człowiek
Gene Roddenberry, twórca serialu, reklamował nową fabułę szefom stacji NBC jako połączenie westernu, powieści marynistycznej i podróży Guliwera. Wszystko to w nowym wspaniałym świecie, gdzie ludzkość – po zwycięstwie nad biedą, chorobami, nietolerancją i po odrzuceniu konfliktów zbrojnych – pokojowo odkrywa kosmos wraz z innymi inteligentnymi rasami zamieszkującymi galaktykę. W centrum opowieści znajdowała się załoga statku badawczego odbywającego gwiezdną wędrówkę.
NBC dało nowatorskiej produkcji zielone światło. Jednak pierwszy nakręcony odcinek serialu nie spodobał się szefom studia. Za mało było w nim akcji i przemocy, za dużo rozważań nad naturą człowieka i znaczeniem wolności. Nikt też nie strzelał do kosmitów, wręcz przeciwnie – okazywało się, że można się z nimi porozumieć. Nie spodobał się też główny bohater, dzielny, ale już nieco zmęczony dowodzeniem statkiem kapitan Chistopher Pike. Studio miało też zastrzeżenia wobec faktu, że pierwszego oficera na Enterprise grała kobieta.
Roddenberry szybko przygotował nowy odcinek pod tytułem, który stał się potem mottem całej serii – „Where No Man Goes Before”. Enterprise dostało nowego dowódcę – młodego i przystojnego kapitana Jamesa Tiberiusa Kirka, na pierwszy plan wysunięto Spocka, oficera naukowego, przedstawiciela wyrzekającej się emocji rasy Vulkan. Jako element komediowy dodano nieco zgorzkniałego medyka Leonarda McCoya. Z mostka zniknęła pierwsza oficer, a jej miejsce zajęła czarnoskóra specjalistka od łączności Uchura. Tym razem odcinek spodobał się wytwórni i produkcja serialu ruszyła pełną parą.
„Star Trek” przełamywał stereotypy. Wśród załogi Enterprise znajdowała się nie tylko czarnoskóra kobieta w randze oficera, ale także Amerykanin japońskiego pochodzenia. Choć postaciom tym poświęcano niewiele czasu, to sam fakt ich obecności w serialu uznawano za przełom w myśleniu o rasowym zróżnicowaniu obsady. „Star Trek” jest pierwszym w historii serialem telewizyjnym, w którym widzowie mogli zobaczyć, jak biały mężczyzna całuje czarną kobietę. Co prawda bohaterowie zostali do tego zmuszeni przez kosmitów, niemniej bariera została przełamana.
Z kolei nawigacją zajmował się młody Rosjanin, co w czasach zimnej wojny mogło budzić zaskoczenie, ale wynikało z antywojennego przesłania projektu. Główną zasadą Zjednoczonej Federacji Planet było nieangażowanie się w konflikty wojenne. Misją statku było bowiem pokojowe poznawanie Wszechświata, wiara w to, że ludzkość jest w stanie uczyć się na błędach z przeszłości i podążać ku lepszej, oświeconej przyszłości.
Romantyczni odkrywcy
Jednocześnie serial nawiązywał do romantycznej wizji odkrywców nowych lądów. Bohaterowie realizowali jedno z marzeń ludzkości o odkrywaniu czegoś nowego, nieznanego i prawie na pewno niebezpiecznego. Żeglowanie po morzu i w przestrzeni kosmicznej są do siebie podobne. Pomysł na niewielką, dobrze opisaną i zagraną grupę bohaterów był największym plusem „Star Treka”, co możemy ocenić także dzisiaj, oglądając pierwsze odcinki serii.
Nie sposób jednak nie dostrzec, że sam format był typowym wytworem lat 60. XX w. W każdym 45-minutowym odcinku dzielny kapitan Kirk bez problemu rozwiązywał wszystkie konflikty, godził zwaśnione strony i ratował planetę. Co więcej, wizja odległych cywilizacji nie była szczególnie oryginalna – na swojej drodze bohaterowie znajdowali całe planety, dziwnie przypominające Chicago z lat 30. czy starożytną Grecję.
Zaskakujące, że język nigdy nie stanowił szczególnego problemu, bo zawsze się okazywało, że można spokojnie porozmawiać po angielsku. Do tego, z dzisiejszego punktu widzenia, z roku na rok bardziej widać, że choć serial był jak na ówczesne czasy postępowy, kobiety wciąż odgrywały w nim rolę drugorzędną i raczej dekoracyjną. Początkowo Roddenberry chciał całą załogę ubrać w jednakowe charakterystyczne stroje, jednak ostatecznie kobiety na statku przechadzały się w kusych spódniczkach. Także podejście do kwestii rasowych wydaje się nieco bardziej skomplikowane. Wprawdzie nikt nie dyskryminował w serialu ludzi, ale Spock co chwila musiał wysłuchiwać złośliwych uwag pod adresem swoich charakterystycznych spiczastych uszu.
Nie ma także zgody co do prawdopodobieństwa futurystycznej techniki przedstawionej w serialu. Całkiem spora grupa naukowców twierdzi, że serial przewidział pojawienie się takich wynalazków, jak telefony komórkowe, tablety czy Google Earth. Nad fizyką podróży świetlnych, przedstawionych w serialu, pochylali się najwięksi współcześni naukowcy, zastanawiając się, czy istotnie są one możliwe. Z drugiej strony wygląd statków, teleportacja czy podróże w czasie budzą pewne zastrzeżenia sceptyków.
Widzowie ratują załogę
Pogłębione badania nad światem serialu to jednak współczesny punkt widzenia. W czasie swojej pierwszej emisji serial okazał się klapą. Był 54 programem spośród 72 nadawanych wówczas przez stację. NBC chciała go więc zdjąć z anteny już po dwóch sezonach. Wtedy po raz pierwszy odezwali się fani produkcji. Po tym jak studio zostało zalane falą listów z prośbą o przedłużenie produkcji, zdecydowano się przystać na żądania widzów. Niestety, znacznie ograniczono budżet oraz przesunięto „Star Treka” na porę najgorszej oglądalności. Rozgoryczony Roddenberry zrezygnował ze stanowiska producenta.
Po kolejnym nieudanym sezonie stacja ostatecznie zdecydowała się zdjąć program z anteny, jako mało popularny i za drogi. Decyzja o zakończeniu produkcji zazwyczaj kończy żywot programu. Ale w przypadku „Star Treka” stało się inaczej. Producenci, którzy stracili na niedochodowym serialu, postanowili odsprzedać prawa do jego emisji. Dzięki temu „Star Trek” mógł pojawić się w powtórkach nie tylko w Stanach, ale i w 60 innych krajach. I ku zaskoczeniu wszystkich, a rozpaczy NBC, stał się prawdziwym przedmiotem popkulturalnego kultu.
Pod koniec lat 70. ubiegłego wieku atmosfera wokół filmów science fiction się zmieniła. Komercyjny sukces „Gwiezdnych wojen” czy „Bliskich spotkań trzeciego stopnia” sprawił, że sceptycznie nastawione do odnowienia serialu studio filmowe zmiękło. W 1979 r. na ekrany wszedł pierwszy film pełnometrażowy opowiadający o załodze USS Enterprise. Producenci mieli nadzieję na spory zysk. Film nie był porażką, ale nie wszyscy recenzenci się nim zachwycali i przyniósł zdecydowanie mniejsze zyski, niż się spodziewano. Zadecydowały o tym gorsze niż w przypadku „Gwiezdnych wojen” efekty specjalne, a także nieco zbyt skomplikowana, jak na gusta publiczności, fabuła.
Jednak nawet umiarkowany sukces filmu sprawił, że świat z serialu ożył. W następnych latach wyprodukowano kolejne, przynoszące coraz mniejsze zyski, filmy pełnometrażowe, aż w końcu w 1987 r. „Star Trek” powrócił do telewizji.
Sto lat później
Serial „Star Trek: The Next Generation”, choć opowiadał o zupełnie innej załodze (rozgrywał się sto lat po wydarzeniach z oryginalnego serialu), kontynuował tradycje pierwszych serii. Podobnie kolejne telewizyjne produkcje, rozgrywające się zarówno wiele lat po, jak i przed wydarzeniami opisanymi w pierwszym „Star Treku”. W nowych odcinkach zawsze pojawiały się problemy praw człowieka – zwłaszcza uchodźców czy terroryzmu. Zmieniło się także podejście do kobiet – w kolejnych serialach dawano im coraz większą rolę, aż w końcu w wyprodukowanym pod koniec lat 90. serialu „Star Trek: Voyager” kobieta pełniła funkcję kapitana statku. Serial dużo mówi o przemianach obyczajowych amerykańskiego społeczeństwa w drugiej połowie XX w.
Najnowszy film z serii zapowiada się na pełne akcji i przemocy widowisko, choć o samej fabule wiadomo niewiele. Reżyser J.J. Abrams znany jest z tego, że pilnuje, by widzowie wiedzieli przed premierą jak najmniej o filmie. Fani miesiącami zgadywali, do jakich wątków, znanych z oryginalnej serii, nawiąże scenariusz. Szczególne emocje wzbudzał zwłaszcza obsadzony w roli filmowego złoczyńcy Benedict Cumberbatch (niedawno dał się poznać jako Sherlock Holmes), któremu przez długie miesiące nie pozwolono ujawnić nawet imienia bohatera, którego miał grać. Ostatecznie niedługo przed premierą okazało się, że wystąpi on w roli Johna Harrisa, terrorysty, z którym załoga Enterprise będzie musiała wejść w niespodziewany sojusz. Wszystko zapewne dobrze się skończy, choć – jak można przeczytać w materiałach prasowych przesłanych przez UIP, polskiego dystrybutora filmu – „Jednostka kosmiczna Enterprise zostaje wciągnięta w wir zawrotnej gry na śmierć i życie z nieposkromionymi siłami zniszczenia”, zatem „będzie to test dla siły przyjaźni, miłości i poświęcenia”.
Krytycy, którzy mieli już okazję widzieć film, twierdzą, że J.J. Abrams zafundował widzom idealne połączenie humoru, akcji i efektów specjalnych. Co prawda niektórzy wierni fani kręcą nosem, że w nowym „Star Treku” jest trochę za mało kosmicznej wędrówki, ale nawet oni przyznają, że film jest zgodny z duchem oryginalnego serialu. Możemy się zatem spodziewać, że kiedyś jeszcze zobaczymy dalsze przygody załogi USS Enterprise.