Hotele gdzie ulokowano gwiazdy i odbywają się ekskluzywne wywiady znów zaczęły przypominać oblężone twierdze. Parady celebrytów po czerwonym dywanie na powrót zamieniają się w krzykliwe spektakle. Na ulicach tłumy. Glamour. Wróciło dobrze znane święto.
Cannes ma już swoich liderów. Jednym z nich jest Irańczyk Asghar Farhadi, autor oscarowego „Rozstania”. Mało kto wierzył, że nakręcony przez niego z francuskimi gwiazdami we francuskiej wersji językowej dramat „Przeszłość” („The Past”) dorówna wybitnością poprzedniemu. Niektórym się wydaje, że Farhadi się powtarza. Ponownie zrealizował wielowymiarowy portret rozpadającej się rodziny, w której ofiarami gier i trudnych wyborów dorosłych padają głównie dzieci. Faktycznie film nie robi takiego wrażenia jak „Rozstanie”. A jednak trudno mu odmówić wielkości.
Skomplikowaną, pogmatwaną psychologicznie fabułę „Przeszłości” niełatwo streścić, gdyż wszystko polega na niuansach, nagłych zmianach punktów widzenia, dodawaniu okoliczności rzucających coraz to nowe światło na rodzinną tragedię. Polityczno-obyczajowo-prawny kontekst związany z islamem nie odgrywa większego znaczenia mimo, że sprawa dotyczy środowiska irańskich imigrantów mieszkających pod Paryżem. Do pewnego momentu wydaje się, że chodzi o traumę związaną z separacją i rozwodem. Potem dochodzą nowe fakty: skrywany romans, zdrady, nieudane samobójstwo oraz inne bolesne wydarzenia z przeszłości, które znacznie komplikują ustalenie prawdy i mnożą problemy. Zwłaszcza kto i za co ponosi ostatecznie odpowiedzialność.
Zagraniczna krytyka jednomyślnie chwali Farhadiego. „The Hollywood Reporter” porównał „Przeszłość” do legendarnych „Reguł gry” Jean Renoira. Podziwia reżysera za subtelne i wnikliwe przedstawienie racji wielu stron miłosnego czworokąta. Nazywa Irańczyka mistrzem filmowego humanizmu, który zamiast oceniać analizuje, sympatyzując z każdym ludzkim przejawem słabości i powątpiewania. Chociaż akcja nieustannie odsłania dawne tajemnice i nieporozumienia, których stawką jest życie pogrążonej w śpiączce bohaterki oraz przyszłość nienarodzonego dziecka w filmie nie pojawiają się retrospekcje. To nakreślony subtelną ręką wyjątkowo dojrzały, uniwersalny portret ludzi dręczonych poczuciem winy, starających się mimo burzliwej tytułowej przeszłości budować kruche, oparte na żywych emocjach związki.
Podejmując temat miłości i lojalności oraz nierozwiązywalnych wyborów moralnych Farhadi niebezpiecznie zbliża się do konwencji statycznego, telewizyjnego melodramatu. Przekracza ją jednak bardzo szybko chłodną, zdystansowaną, niesentymentalną narracją. Oprócz perfekcyjnego scenariusza na słowa uznania zasługują znakomici aktorzy. Berenice Bejo (grała główną rolę w „Artyście”) błyszczy jako nerwowa, trapiona wątpliwościami matka dwóch córek, miotająca się pomiędzy dwoma kochającymi ją mężczyznami. Świetny jest wyciszony Tahar Rahim („Prorok”) w roli jej kochanka, obciążającego się winą za nieudaną próbą samobójczą żony, w wyniku którego znajduje się ona w szpitalu w stanie śpiączki. Doskonale wywiązał się z niełatwego zadania Ali Masaffa. Gra wycofanego, introwertycznego, rozwodzącego się męża, pełniącego w filmie rolę negocjatora, starającego się pogodzić skłócone strony.
Oprócz „Przeszłości” spore szanse na laury ma również niezwykle brutalny portret moralnego bankructwa dzisiejszych Chin „Dotyk grzechu” („A Touch of Sin”) czołowego twórcy Szóstej Generacji chińskich filmowców Jia Zhang Ke. W dotychczasowej twórczości Zhang Ke posługiwał się często paradokumentalno-symboliczną estetyką, skupiając uwagę na globalizacji i westernizacji kultury państwa Środka. W poetycko-melancholijnym „Świecie” z 2004 r. pokazał współczesne przeobrażenia oczami ubogich mieszkańców Pekinu odwiedzających nowo otwarty park rozrywki. W „Martwej naturze” (Złoty Lew na festiwalu w Wenecji 2006 r.) na przykładzie losów kilku mieszkańców zmuszonych do opuszczenia rodzinnych terenów przeznaczonych pod budowę Zapory Trzech Przełomów na rzece Jangcy przedstawił negatywne aspekty niszczenia wielotysięcznej tradycji kraju ogarniętego szaleństwem modernizacji. „Dotyk grzechu” to zaskakujący zwrot tego reżysera w stronę kina akcji (tytuł nawiązuje do klasycznej pozycji z gatunku kung fu „A Touch of Zen” Kinga Hu) ale z silnym wychyleniem w kierunku filozoficznego moralitetu.
Swobodna konstrukcja (ktoś dopatrzył się powiązania z Kieślowskim) składa się z czterech przesyconych pesymizmem, równolegle prowadzonych epizodów rozgrywających się w różnych częściach Chin m.in. w mieście Guangdong, lokalnym zagłębiu seks biznesu. W każdej części dochodzi do zbrodni lub samobójstwa. W tle oglądamy przeplatające się obrazy architektonicznego i kulturowego chaos: opustoszałe nowoczesne dworce szybkich kolei, monumentalne pomniki Mao, luksusowe hotele, w których prostytutki paradują przed bogatymi klientami w wojskowych mundurach, ulice nędzy. W tej przygnębiającej, pełnej kontrastów przestrzeni szokują widoki maltretowanych zwierząt oraz potwornej degrengolady społeczeństwa przeżartego korupcją, przemocą, upadkiem obyczajów, beznadzieją. Kontrapunktem są występy chińskiej opery. Słynna sztuka sprzed kilku stuleci wystawiana w miejscu publicznym komentuje losy filmowych bohaterów. Na koniec pada retoryczne pytanie: „Czy rozumiesz swój grzech?”. Niemrawa reakcja otępiałej publiczności dowodzi, że stan świadomości Chińczyków jest - według Zhanga Ke - dosyć niski.
W zupełnie innym tonie utrzymana jest najnowsza czarna komedia braci Coen „Insight Llewyn Davis” o utalentowanym muzyku folkowym, który mógł zostać drugim Bobem Dylanem, lecz z powodu prześladującego go pecha nie zrobił żadnej kariery. Ukochany temat Coenów: niedoceniony artysta miażdżony w trybach show biznesu powraca w tym filmie w równie prześmiewczo-groteskowej formie co w „Barton Fink”. Godna podziwu wydaje się nie tyle dyskretna stylizacja na kameralną, kafkowską przypowieść, co niezwykła umiejętność budowania przez braci surrealistycznego nastroju za pomocą samej tylko muzyki i jej ekscentrycznych wykonawców.
Fabuła toczy się w 1961 roku, zanim jeszcze folk stał się narodowym dobrem Amerykanów. Natchnieni chłopcy z gitarami pokroju Llewyna Davisa (fikcyjna postać wzorowana na Davie Van Ronku) śpiewali nastrojowe ballady o życiu i śmierci w nowojorskich nocnych klubach Greenwich Village, gdzie nikt poza garstką słuchaczy nie zwracał na nich uwagi. Ich płyty się nie sprzedawały, żyli z dorywczych prac, przemieszkiwali kątem u przyjaciół albo kochanek. Generalnie przymierali głodem, wielu się załamywało nie doczekując przełomu, który wkrótce miał nadejść. Coenowie wycisnęli z tej ponurej, choć bardzo śmiesznej zarazem historii coś równie wspaniałego jak Malik Bendjelloul, twórca oscarowego dokumentu „Suger Man” o zapomnianym Sixto Rodriguezie. Raczej nie wyjadą z Cannes bez nagrody. Murowany hit!