Garnitur, okulary, łysina, zmęczone spojrzenie, stateczna, nieco sztywna poza… Ze zdjęć spogląda na nas mężczyzna, którego dużo łatwiej wziąć za księgowego czy akwizytora ubezpieczeń niż współtwórcę jednego z najbardziej spektakularnych nurtów współczesnej sztuki. Ten dysonans okazuje się niejedynym w życiu i twórczości Rothki, a opowieść o jego losach i jego dziełach pełna jest zaskoczeń.
Urodził się na Łotwie (jako Rothkowitz) i jak wielu Żydów w tamtych czasach i w tamtych nieprzyjaznych im miejscach wyemigrował z rodziną do Stanów Zjednoczonych. Miał wówczas 7 lat. W wieku 12 lat władał już biegle czterema językami, a dziewięć klas szkoły zaliczył w pięć lat. Otrzymał specjalne stypendium pozwalające studiować w Yale i wszystko wskazywało, że z jego inteligencją to, czego się nie dotknie, zamieni się w złoto. Angażował się w akcje społeczne, z sukcesami próbował dziennikarstwa, a nawet pisania wierszy. A jednak ostatecznie wybrał sztukę.
O uczelnie malarskie właściwie się tylko otarł; studiował w trzech kolejnych szkołach artystycznych łącznie przez rok i w późniejszych latach często i z dumą podkreślał, że jest samoukiem. I może to sprawiło, że nie zdecydował się postawić wszystkiego na jedną kartę i nie zajął się wyłącznie robieniem kariery artystycznej. Mając 26 lat, zatrudnił się jako nauczyciel plastyki żydowskich dzieci i młodzieży w Brooklyn Jewish Center i wytrwał na etacie blisko 20 lat.
Życie go nie rozpieszczało, ale też i on sam go sobie nie ułatwiał. Był dwukrotnie żonaty, ostatni rok życia spędził samotnie w swojej pracowni. Dużo pił, nałogowo palił i zmagał się z rozlicznymi chorobami, od zapalenia stawów (w 1956 r. z tego powodu spędził kilka miesięcy w łóżku) po tętniaka aorty. Co jakiś czas przechodził załamania nerwowe, ostatnie zakończyło się jego samobójczą śmiercią – Rothko podciął sobie żyły w swej pracowni.