Dziś traktujemy reklamę jak pogodę, która jest, jaka jest, niezależnie od naszych upodobań. Czyli coś, co należy bardziej do natury niż kultury. Jest wszędzie wokół – na ulicach wielkich miast pokrywa ściany budynków, przy drogach atakuje billboardami, w telewizji stara się przykuwać uwagę bardziej od filmów, przed seansami kinowymi zajmuje już prawie pół godziny, rozpycha się w Internecie i wciska się nawet do naszych prywatnych telefonów. Amerykanie kiedyś tak mówili o telewizji, ale teraz możemy to samo powtórzyć o reklamie: jest piątą porą roku.
Dowodzi tego również wydana teraz obszerna praca Piotra Wasilewskiego „Dwie dekady polskiej reklamy 1990–2010”. W zakończeniu książki prof. Tomasz Goban-Klas, socjolog mediów, przytacza dane z badań CBOS sprzed dwóch lat, z których wynika, że „zdecydowana większość Polaków (86 proc.) nie lubi reklam, a tylko co ósmy (13 proc.) ma do nich pozytywny stosunek”. Profesor uważa, że obecnie następuje „reaktywacja tradycyjnych form interakcji konsumpcyjnej”, czyli jesteśmy świadkami renesansu rozmowy klienta ze sprzedawcą i między klientami, a wszystko to dzięki nowym interaktywnym mediom. Można przeto powiedzieć, że rozmowa taka jak na jarmarku czy bazarze nieoczekiwanie wraca w warunkach ponowoczesnej kultury multimediów.
Rzeczywiście, coraz częściej bywamy nagabywani przez różne call centers, by wyrazić opinię o czymś albo posłuchać o zaletach czegoś. Co ważne, bywamy nagabywani nie anonimowo, ale jak najbardziej imiennie. Zwykle taka rozmowa zaczyna się od pytania z błędem gramatycznym – „czy rozmawiam z panem Mirosławem Pęczak?” – a potem agent/agentka call center zachwala zalety towaru lub usługi, czemu przysłuchujemy się w niejakim osłupieniu, bo przekaz polega na ekspresowym wypluwaniu słów, tak jakby mówiący zdawał sobie sprawę, że jego rozmówca zaraz przerwie ten słowotok z braku czasu i zainteresowania.