Jak właściwie nazywa się ta impreza? Rok temu braliśmy udział w Gdynia Film Festival, co brzmiało bardzo europejsko, choć trochę dziwacznie. Teraz pojawiła się bardziej swojska nazwa Gdynia Festiwal Filmowy, lecz językoznawcy puryści nie byliby pewnie zachwyceni taką składnią. Niby drobiazg, ale przecież w tych zmieniających się szyldach widać, że festiwal poszukuje nowej formuły. Nie chce być lokalny, prowincjonalny, skierowany tylko do tutejszej publiczności. Co się w dużej mierze udaje nie tylko dlatego, że w jury zasiadają cudzoziemcy, nagrodę wręcza Roman Polański, a na korytarzach festiwalowego kina słychać języki obce.
Najważniejsze zmiany zaszły na ekranie. Jak słusznie zauważył szef tegorocznego jury Janusz Głowacki, kino polskie przestało być odrębnym gatunkiem. Pozbywa się kompleksu drugorzędności. Można wręcz odnieść wrażenie, iż krajowi reżyserzy przeszli przyśpieszony kurs międzynarodowego języka filmowego. Wyższy poziom artystyczny większości produkcji to zasługa reżyserów, lecz także nowej generacji operatorów, scenografów, montażystów, a nawet – w co najtrudniej uwierzyć – dźwiękowców, dzięki którym w polskim kinie nie tylko coś widać, ale także wreszcie słychać.
Zdecydowanie poprawiło się aktorstwo, co dotyczy zwłaszcza kobiet, bo z mężczyznami jest nadal średnio, a tacy ekranowi geniusze jak Andrzej Chyra to wyjątki. Co może cieszyć, specjaliści od castingu przestali brać pod uwagę celebrytów grających swe życiowe role na okładkach tabloidów. Wygląda na to, że do aktorskiego fachu powoli wraca powaga.
Przynajmniej niektóre wymienione wyżej walory widać było w filmie „Ida” nagrodzonym Złotymi Lwami: precyzyjna robota reżyserska pracującego dotychczas za granicą Pawła Pawlikowskiego, świetne zdjęcia i kunszt dwóch aktorek grających główne role.