Trudno uwierzyć, że w ciągu zaledwie 51 lat życia napisał tak wiele książek i scenariuszy komiksów. Trudno też uwierzyć w to, że do jego śmierci doprowadził rutynowy test wysiłkowy. Za długi o 15 sek. „Co za ironia losu: umrzeć na zawał u własnego kardiologa! Cóż za piękna śmierć dla humorysty” – pisze córka artysty Anne Goscinny w wydanej niedawno książce „Tato”. To zapis tęsknoty za ojcem, którego straciła w dzieciństwie. A fakt, że także po śmierci wielbiła go cała francuskojęzyczna część Europy (i nie tylko), nie ułatwiał jej pogodzenia się ze stratą.
Goscinny był obecny wszędzie i ciągle. Na półkach księgarń, na wystawach prac, na imprezach z okazji rocznic swojej twórczości czy w archiwalnych wywiadach telewizyjnych. Chociaż „Tato” to wspomnienia o René Goscinnym, nie ma w książce zbyt wiele szczegółów związanych z życiem zawodowym twórcy „Asteriksa”. Na poznanie ojca w codziennym życiu autorka też nie miała wiele czasu – zmarł, gdy skończyła 9 lat.
– Żydowsko-polska tożsamość mojego ojca była widoczna zwłaszcza w kuchni – mówi dziś Anne Goscinny zapytana o rodzinne korzenie. W jej książce jesteśmy świadkami sceny, gdy Anne wraz z ojcem odwiedza wuja Borysa w Nowym Jorku (ojciec prosi, by mówiła do niego Bernard). Wuj wręcza Anne porcelanowego „ocalonego” kotka, który pochodził jeszcze z przedwojennej Ukrainy. Anne nie miała odwagi się nim bawić.
Mikołajek i miłość
To, że Goscinny nie tworzył pod innym nazwiskiem, dziś może się wydawać oczywiste. W świecie powojennego komiksu było wręcz odwrotnie. Szczególnie w USA twórcy nie przyznawali się do swoich żydowskich korzeni, bo nie ułatwiały one kariery. Jack Kirby, słynny rysownik Marvela i współtwórca takich postaci, jak Hulk czy Iron Man, naprawdę nazywał się Jacob Kurtzberg, a Robert Kahn powołał do życia Batmana jako Bob Kane.