Janusz Wróblewski: – Hollywoodzkie filmy poświęcone losom Polaków powstają rzadko. Wyjątkiem jest najnowszy dramat obyczajowy Jamesa Graya „Imigrantka”, w którym nie dość, że zagrała pani Polkę, to jeszcze mówi w nim płynnie po polsku.
Marion Cotillard: – Jamesa Graya interesowali katolicy. Grzech, pokuta, odkupienie. Sercem filmu jest franciszkańska idea, którą można sprowadzić do prostego sloganu: nawet najwięksi złoczyńcy zasługują na miłość. Każdy, jeśli tego pragnie, może się nawrócić, dając świadectwo bożemu miłosierdziu. Na początku XX w. najwięcej katolickich emigrantów przyjeżdżało do Stanów właśnie z Polski. Ich naiwna, żarliwa wiara skonfrontowana z okrutnymi realiami amerykańskiego snu świetnie pasowała do ogólnej koncepcji. Dlatego wybór padł na nich.
Reżyser, w przeciwieństwie do pani, miał też osobiste powody, by zrealizować „Imigrantkę”. Jego rodzina pochodzi z Polski.
Jego babcia ze strony matki była Polką, dziadek Rosjaninem. W 1923 r. wylądowali na Ellis Island, gdzie poddawano wstępnej selekcji zamorskich przybyszów. Na podstawie stanu ich zdrowia, wykształcenia, zdolności do pracy byli wpuszczani lub musieli wracać. 80 proc. wydarzeń przedstawionych w filmie – m.in. to, jak źle ich traktowano czy że kobiety się sprzedawały – jest prawdziwe.
Obraz Polaków wydaje się mocno wyidealizowany, zamiast współczesnej perspektywy film przyjmuje konwencję retro, wyraźnie nawiązuje do „La strady”, dlaczego?
„La strada” należy do ulubionych filmów Graya.