Mariusz Herma: – Słyszała pani na pewno o londyńskiej metodzie odstraszania nastolatków, którzy okupują stacje metra czy przystanki – wystarczy puścić z głośników muzykę poważną.
Candace Allen: – I w ten sposób muzyce wyrządza się ogromną krzywdę. Dosłownie kilka dni temu natrafiłam w telewizji na stary odcinek serialu „CSI” przedstawiający subkulturę bogatych nowojorczyków, którzy upodobali sobie spożywanie wstrętnych rzeczy w rodzaju gigantycznych brazylijskich stonóg, smażonych tarantul czy małych ośmiorniczek. W tle tych wszystkich scen przez cały czas leciał kwartet smyczkowy Schumanna. Gdy pod koniec odcinka szef kuchni okazał się mordercą, znów usłyszeliśmy Schumanna.
Pamiętam, że gdy wychodziłam za dyrygenta Simona Rattle’a, zajmowałam się dziewczynkami z trudnych rodzin. Kiedyś zabrałam kilka z nich na próbę „Eroiki” Beethovena oraz jakiegoś współczesnego dzieła. Były zachwycone – także tym drugim, dosyć trudnym utworem. Nie miały jeszcze żadnych uprzedzeń. Muzyka w każdej postaci wiązała się dla nich z radosnym i przyjemnym przeżyciem. Wkrótce potem zaczęła im się jednak kojarzyć ze snobami lub, co gorsza, z freakami rodem z dziwnych kulinarnych sekt albo wprost złymi ludźmi. Ale nie złymi w atrakcyjnym, gangsterskim sensie – wtedy klasyka zagroziłaby popularności hip-hopu.
W swojej nowej książce pisze pani o tych barierach, które utrudniają wstęp do muzyki poważnej ludziom spoza określonych kręgów społecznych. Jak pani – czarnoskóra – dostała się do tego świata?
Pochodzę ze światłej rodziny i odebrałam staranne wykształcenie, już za młodu chadzałam czasem na balet. Ale chociaż muzyka Strawińskiego czy Hindemitha bardzo mi się podobała, nie traktowałam jej jako odrębnego bytu, raczej jako element choreografii.