Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kultura

Wiwat złudzenia!

Recenzja filmu: „Magia w blasku księżyca”, reż. Woody Allen

materiały prasowe
„Magia w blasku księżyca” to rzecz lżejszego kalibru, ale na pewno nie sprawi zawodu.

Nowy film Woody’ego Allena nie zbiera entuzjastycznych recenzji jak oscarowe „Blue Jasmine”. Nominacji też raczej nie zdobędzie. Proszę się jednak nie zniechęcać. „Magia w blasku księżyca” to rzecz lżejszego kalibru, na pewno nie sprawi zawodu, jeśli poprzeczka wymagań nie zostanie ustawiona za wysoko.

Historia, ubrana w szaty romantycznej komedii retro z akcją osadzoną niespełna sto lat temu w pastelowo rozsłonecznionym pejzażu Lazurowego Wybrzeża, na pozór wydaje się błaha i bardzo prosta. Błyskotliwych, przewrotnie inteligentnych dialogów nie usłyszymy za wiele. Typowa dla późnych filmów Allena wielowątkowość też gdzieś się rozmywa. Niepodzielnie dominują słodkie przekomarzania się jednej zaledwie pary: cynicznego racjonalisty-arystokraty w średnim wieku wykonującego zawód magika oraz uroczej, tryskającej energią dwudziestolatki pochodzenia robotniczego o rzekomych zdolnościach mediumicznych.

Punkt wyjścia przypomina szekspirowskie tragikomedie. Podchodzący trzeźwo do życia sceptyk (Colin Firth) zakłada się z kolegą, że zdemaskuje spirytystkę, gdyż nie wierzy w żadne zaświaty, duchy czy pierwiastki pałubiczne. Ale to dziewczyna (Emma Stone) wodzi go za nos, odgaduje jego sekrety i skutecznie podważa logiczne fundamenty jego poukładanego, staranie wypracowanego naukowego światopoglądu.

Leniwie rozwijający się wątek miłosny (przeciwieństwa się przyciągają) stanowi tu wdzięczny kontrapunkt do głębszego, chciałoby się powiedzieć: właściwego sensu filmu, mianowicie sporu o istnienie Boga: czy rację miał Nietzsche, ogłaszając jego śmierć? Oczywiście z punktu widzenia współczesności ten spór wydaje się archaiczny i trochę chyba śmieszny. Jako człowiek niewierzący Woody Allen doskonale o tym wie. Właśnie dlatego pozwala sobie na dyskretną ironię rodem z „Purpurowej róży z Kairu”.

Reklama