Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Zwierzoczłekoupór

Prywatne muzeum Aleksandry Waliszewskiej

Aleksandra Waliszewska na strychu-pracowni przy ul. Nowy Świat w Warszawie. Aleksandra Waliszewska na strychu-pracowni przy ul. Nowy Świat w Warszawie. Leszek Zych / Polityka
Aleksandra Waliszewska, jedna z najbardziej oryginalnych polskich malarek, chce stworzyć domowe muzeum w Warszawie. Kibicuje jej Nick Cave i plejada innych znanych artystów.
Obraz inspirowany wnętrzem pracowni. „Ola”.Aleksandra Waliszewska Obraz inspirowany wnętrzem pracowni. „Ola”.
„Modlitwa”Aleksandra Waliszewska „Modlitwa”
„Mitoja”Aleksandra Waliszewska „Mitoja”

Kilka tygodni temu w sieci pojawiała się petycja zaadresowana do prezydent Warszawy z prośbą o poparcie „starań Pani Aleksandry Waliszewskiej o uzyskanie tytułu najmu lokalu mieszkalnego w budynku Nowy Świat 41a”. Waliszewska (rocznik 1976) chciałaby to miejsce udostępnić jako prywatne muzeum poświęcone twórczości kobiet artystek z rodziny. Na podobnych zasadach funkcjonuje już w Warszawie Instytut Awangardy, który mieści się w mieszkaniu pracowni Edwarda Krasińskiego i Henryka Stażewskiego. A w jej rodzinie istniała tradycja kobiet artystek (mężczyźni nie zajmowali się sztuką). Prababka Waliszewskiej – Kazimiera Dębska – była bajkopisarką, matka jest rzeźbiarką, podobnie jak zmarła niedawno babka Anna Dębska, która to poddasze zaadaptowała w 1956 r.

Okazało się, że nie bardzo nadaje się na jej pracownię. Kiedy rzeźbiła wielkiego Chrystusa, znajomy architekt przeraził się, że podłoga nie wytrzyma i rzeźba spadanie na parter, zabijając ludzi po drodze. Rzeźby zwierząt Anny Dębskiej bardzo cenił Dunikowski i można je znaleźć w różnych punktach Warszawy (np. Żubrzyk przy zoo). Jej zdjęcia w pracowni pojawiały się w „Kobiecie i Życiu” czy magazynie „Ty i Ja”. – Mam wrażenie, że sztukę animalistyczną traktuje się mniej poważnie. Portret psa z założenia wydaje się mniej wartościowy niż portret człowieka – mówi Waliszewska. – Chciałabym pomóc w rehabilitacji sztuki przedstawiającej zwierzęta. Sprzyja temu samo wnętrze pracowni: na półkach małe zwierzęta, rzeźba kota, fotografie z rzeźbami babci Dębskiej.

Tyle tylko, że pracownia to mieszkanie komunalne. Nie można go w tej chwili wykupić z dużą bonifikatą od ceny rynkowej, jak jeszcze kilka lat temu. A prawa najmu wnuki nie dziedziczą. Waliszewska jest tam zameldowana od dzieciństwa, ale formalnie nie ma do lokalu praw. A szkoda, bo przecież przestrzeń pracowni weszła do jej obrazów, stała się tłem w wielu autoportretach. Na środku pokoju stoi krzesło z lustrem, widać z niego przez skośne okno iglicę Pałacu Kultury. Stąd wygląda szlachetniej, bo nie widać go w całości. W kamienicy obok mieszka Konwicki, który swój widok z okna opisał w wielu książkach. Kiedy wchodzimy po schodach na poddasze, Waliszewska przypomina, że tu rozgrywał się też „Zwierzoczłekoupiór” Konwickiego. Rozmaite zwierzoczłekoupiory i hybrydy zaludniają też jej obrazy.

Alicja w krainie koszmaru

Dziwoludy, wilcy, syreny, potwory zjadające swoje ofiary. Waliszewska tworzy współczesne bestiarium i ożywia wizje z przeszłości malarstwa. Pojawiają się też dziewczynki – takie Alicje w krainie koszmaru, w sytuacjach na poły erotycznych, na poły okrutnych. Woli rysować kobiety niż mężczyzn (biodra wychodzą im jakieś nieproporcjonalne) i fascynuje ją motyw kobiet fatalnych, choć zarazem bawią rozmaite próby psychoanalitycznej interpretacji jej twórczości.

Na jej obrazach role bywają zmienne, dziewczynki są rycerzami i pokonują potwory, ale w innych pracach to one w lesie są pożerane i odzierane ze skóry. Waliszewska maluje często istoty odarte z ciała – właściwie to najczęstszy stan istnienia postaci ludzkich i nieludzkich.

Jej mama malowała konie i ona też chciała je malować. Jeszcze w drugiej klasie podstawówki chciała zostać przyrodnikiem, od trzeciej klasy wiedziała, że chce być artystką. Rysowała dużo, na przykład biegnące nagie rodziny i kobiety z dużymi piersiami, które UFO łapie na lasso. Kiedyś jeden z jej rysunków gołej kobiety znalazł narzeczony mamy i myślał, że to jej rysunek. Bardzo była dumna. – Mama należała do pokolenia hipisów i kazała mi latać na golasa na Mazurach, nienawidziłam tego – opowiada malarka. Z drugiej strony tabu też istniało, były rzeczy zakazane, chowano przed nią książki erotyczne.

Prace powstające współcześnie maluje trochę tak jak w dzieciństwie – z przyjemnością. Ich tematyka nie jest, jej zdaniem, wymyślna. To sprawy, które interesują praktycznie każdego: seks i przemoc. Obrazy maluje szybko, czasem nawet jeden dziennie. Nie zawsze tak było. Na studiach w Akademii (dyplom w 2001 r.) i po nich malowała solidne olejne obrazy.

„Przed paroma laty – pisał w 2010 r. Stach Szabłowski – malarka uchodziła za młode uosobienie artystycznego tradycjonalizmu; zwracała się ku starym mistrzom, narzucała sobie rygorystyczną dyscyplinę formy, w olejnych, pracochłonnych obrazach podejmowała jeszcze raz wyzwania, z którymi mierzyli się kiedyś przedwłoscy prymitywi i malarze Quintecenta”. Ten konserwatywny program był zupełnie obok głównego obiegu sztuki, obok sztuki zaangażowanej i krytycznej. Mimo to jej obrazy miały wielu zwolenników i zapewniły Waliszewskiej sukces finansowy. Jeden obraz potrafiła malować pół roku, a potem go zamalować, bo nie był dość dobry.

Taniec śmierci i ksiądz Baka

W pewnym momencie zmęczył mnie ten system pracy, a efekty nie były zadowalające. Widziałam, że zabrnęłam w ślepy zaułek i muszę zmienić sposób malowania – mówi Waliszewska. Miała potrzebę codziennej pracy, która daje efekt, a nie cyzelowania detali miesiącami. Tworzy więc teraz scenki, które czasem mogą przypominać dziecięce obrazki wyrwane z zeszytu, ale są tak naprawdę przemyślanymi i porażającymi kompozycjami. – Wcześniejsze obrazy drażniły mnie do tego stopnia, że nie chciałam postawić ani jednej kreski, która by je przypominała. Należało zacząć malować tak, jakbym nic wcześniej nie zrobiła.

Wiele osób uważało, że popełniła błąd, że te starsze rzeczy były lepsze i że się cofnęła w rozwoju: – Babcia mówiła, że zmarnowałam talent, cała rodzina była zdegustowana: „Po co takie rzeczy robisz, może wróciłabyś do oleju?”. Dobrze robić to, co się musi, nawet jak wszyscy uważają, że to błąd.

Waliszewska początkowo wrzucała swoje nowe prace anonimowo na internetową stronę Digart i zbierała mnóstwo ostrych komentarzy: że tak nie można malować, że to okropne. Jedna praca została nawet usunięta przez administratorów za niską wartość artystyczną. Waliszewską nie poruszają, jak mówi, ani ataki, ani komplementy. – Wystarczy popatrzeć na wielkie malarstwo i, porównując, ocenić swoją marność – mówi.

W przeciwieństwie do matki i babki inspirację czerpie nie z natury, tylko ze sztuki. Kiedyś odkryła w albumie polskiej sztuki fantastycznej XVII-wieczne ilustracje do Apokalipsy Jana Ziarnki: – To było tak silne uczucie, że aż poczułam się zawstydzona. Sam tekst Apokalipsy niezwykle inspirująco na mnie działa.

Waliszewską nazywano wręcz malarką apokaliptyczną. W rozmowie z rzeźbiarzem Maurizio Catellanem, jednym z wielbicieli jej sztuki, mówiła z ironią: „Oczami wyobraźni widzę korowody szczęśliwych istot: ludzie z tygrysami i barankami, obejmujący się w nieskończonym tańcu radości i słodyczy. Moja przestrzegająca przed złem sztuka pozwala tylko na szybsze nadejście tego czasu”. Bo na jej obrazach ów taniec radości jest tańcem śmierci. Za mało w kulturze mówi się o przemijaniu, starości i rozpadzie ciała, mało jest przypominania o umieraniu – twierdzi Waliszewska: – Ja sama byłam dzieckiem, które dużo rozmyślało o śmierci. Dzieci często wierzą w reinkarnację, a mnie przerażało, że nawet jak umrę, to nie odpocznę.

Memling i Bosch u Waliszewskiej łączą się ze sztuką emblematyczną, ale nie chce tworzyć sztuki erudycyjnej. – Bliski jest mi ksiądz Baka i jego „po co się malujesz i tak się spsujesz”, w prostocie siła – mówi. Główną modelką i muzą jest jej biała kotka Mitusia, która wystąpiła już nawet w wersji hybrydy z głową Waliszewskiej. Nawet kiedy Waliszewska maluje konia, to ma w głowie Mitusię. Z natury łagodna Mitusia wciela się w potwory. W ogóle okazuje się, że z największym entuzjazmem Waliszewska opowiada o swoich projektach potworów. Zaprojektowała jednego do filmu Aleksandry Gowin i Ireneusza Grzyba. Powstał model ślimakowatego osobnika, ale niestety scenariusz nie został zaakceptowany i stwora wyrzucono z filmu. Teraz ma zaprojektować ogony do filmu o syrenach inspirowanego młodością sióstr Wrońskich z zespołu Ballady i Romanse. W filmie będą wykorzystane ich piosenki, a jej prace mają posłużyć do animacji otwierającej.

Podpisano: Nick Cave

Waliszewska publikuje dziś w internecie, ale publiczność, która śledzi ją na całym świecie, jest ogromna. „Waliszewska robi wszystko, czego dzisiejszy artysta »nie powinien«, czego mu nie wypada i czego nie ceni się w art world. Niemal codziennie pokazuje swoje prace na Facebooku i innych miejscach w internecie. Jej obrazy znajdują żywy odbiór i niezwykłą popularność. Jej ilustracje ukazują się na stronicach książek, pism, niskonakładowych zinów, na blogach epatujących subwersjami, jak i tych ukazujących nieuchwytne piękno, nieobecne poza monitorem. Jest Waliszewska równie wielka na okładce płyty obskurnego bandu, jak i w białej galerii, gdzie niewątpliwie jest także jej miejsce” – pisze muzyk Wiktor Skok w jej albumie „Złote rączki drżą”, który towarzyszył wystawie tej wiosny w warszawskiej galerii Leto.

Jej obrazy pojawiają się na okładkach płyt wytwórni Bołt. Ale wielbicieli ze świata muzyki jest więcej. Wielkim admiratorem i przyjacielem Waliszewskiej jest legendarny muzyk David Tibet z folkowo-apokaliptycznego zespołu Current 93. Odwiedził ją nawet w jej pracowni muzeum na Nowym Świecie. A na ostatniej płycie cenionego w środowisku muzyków Tibeta pojawia się plejada gości – i Nick Cave, i John Zorn, których też zaraził wirusem Waliszewskiej.

„Sztuka Aleksandry domaga się, by ją oglądać – bez względu na to, czy się chce, czy nie” – pisze Warren Ellis, muzyk współpracujący z Nickiem Cave’em. Athina Rachel Tsangari, grecka reżyserka filmu „Attenberg”, tak głęboko weszła w jej artystyczny świat, że postanowiła go ożywić. Na podstawie obrazów Waliszewskiej nakręciła film „The Capsule”. „Jest czymś niezwykle rzadkim spotkać swoją bohaterkę i bezwarunkowo ją pokochać” – napisała. A Szczepan Twardoch, również wielbiciel, wytatuował sobie jej obraz diabła z dziewczyną na przedramieniu. Napisał też świetne opowiadanie grozy „W piwnicy”.

Wszyscy wyżej wymienieni, łącznie z Nickiem Cave’em, podpisali się pod petycją do władz Warszawy. I to imponujące towarzystwo przypomina, że miasto o swoich artystów powinno dbać nie tylko w sytuacjach specjalnych, takich jak konkurs na Europejską Stolicę Kultury. Inaczej powyjeżdżają stąd do innych miast i krajów, a w mieście zostaną same banki i apteki. A to wizja straszniejsza niż potwory na obrazach Waliszewskiej.

Polityka 35.2014 (2973) z dnia 26.08.2014; Kultura; s. 96
Oryginalny tytuł tekstu: "Zwierzoczłekoupór"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną