Był właściwie samoukiem. Studiował malarstwo u Tadeusza Kantora, ale dyplomu nie obronił. Umiejętności rzeźbiarskich uczył się właściwie sam i osiągnął w nich rzadko spotykaną dziś doskonałość. Jak mówił, nie po to, by się napawać własnymi umiejętnościami, ale by podczas tworzenia nie musieć się zastanawiać, jak ma coś zrobić i co jest, a co nie jest możliwe.
Mitoraj kochał Antyk i praktycznie całą karierę rzeźbiarską zbudował na nieustannym dialogu z dorobkiem starożytnej Grecji. W jego niezwykle perfekcyjnych rzeźbach z marmuru i brązu splatały się dwa wielkie i splatające się ze sobą przesłania. Pierwsze to heroiczna próba zachowania w pamięci odbiorców tradycyjnych wartości estetycznych, których uosobieniem była właśnie hellenistyczna sztuka. Druga to rodzaj przestrogi przed współczesną cywilizacją, która zapomina o własnych korzeniach, dążąc w ten sposób do samounicestwienia.
Z punktu widzenia współczesnej sztuki był Mitoraj rodzajem niegroźnego maniaka-estety, oderwanego od dnia codziennego, żywiącego się dawno przebrzmiałymi ideami. W Polsce często go wyśmiewano, a jego rzeźba ustawiona na krakowskim Rynku (dar artysty dla miasta) stała się przedmiotem ostrych ataków i niewybrednych żartów. Nasz progresywny „art world” nie tylko go nie tolerował, ale traktował jako zagrożenie dla współczesnej sztuki. Na świecie miał więcej szczęścia. Listę zamówień miał wypełnioną na kilka lat naprzód, a jego monumentalne dzieła, przedstawiające okaleczone postaci herosów, na wyścigi zamawiały władze różnych miast, stowarzyszenia, prywatni kolekcjonerzy.
To była klasyczna sytuacja: krytycy sztuki się krzywili, publiczność go ceniła.