Wydana w 2012 r. powieść E.L. James sprzedała się w ponad 100 mln kopii na całym świecie, a wyreżyserowany na jej podstawie film pobija właśnie kolejne rekordy frekwencji.
W weekend otwarcia ekranizacja „Pięćdziesięciu twarzy Greya” zarobiła aż 248 mln dolarów, co daje jej tytuł najlepszej premiery roku i 21. miejsce na liście najlepszych premier wszech czasów. Rekord padł również w Polsce, gdzie film obejrzało ponad 830 tys. widzów. Nic dziwnego, że o produkcji reżyserii Sam Taylor-Johnson piszą najgłośniejsze i najbardziej poważane pisma, a na warsztat biorą je także... psychologowie.
Konsternacja krytyków
Wśród recenzentów filmowych zarysowały się podziały. Claudia Puig z „USA Today” 124 minuty seansu zniosła nie bez kłopotu. „Wytrzymanie napuszonego i nudnego melodramatu jest torturą samą w sobie” – podsumowała.
Wtóruje jej Mark Hughes z magazynu „Forbes”, zwracający uwagę głównie na wyraźny brak „chemii” i romantycznej atmosfery między głównymi bohaterami. „Ona jest przeciętną dziewczyną, na którą nikt by nie zwrócił uwagi, on jest tak absurdalnie przystojny, że w jego obecności każdy czuje się natychmiast onieśmielony. Nie ma w tym zabawy ani niczego interesującego do oglądania” – zauważa.
Anthony Lane, wieloletni krytyk filmowy „New Yorkera”, przyznaje, że ekranizacja powieści James „z dobrym aktorstwem, nie za długa i za sprawą mrocznej atmosfery zawdzięczanej zdjęciom Seamusa McGarveya” wydaje się lepsza nawet niż powieść. Mimo tego wyśmiewa sposób przedstawienia zachcianek Greya (miłośnika BDSM i „maestra bólu”), który „chłostając ciało Any, wygląda prawie jak Roger Federer rozgrzewający się na korcie”.
Z kolei „New York Times” – piórem recenzenta filmowego A.O. Scotta – nie widzi na ekranie prawdopodobieństwa psychologicznego, spójności. „Problemem jest to, że jako postać Anastasia nie ma sensu. W jej zachowaniu nie ma logiki, pewnych oczywistych prawidłowości, które charakteryzują ludzkie zachowania” – zauważa.
Scott pisze ponadto, że „50 twarzy Greya” to jednocześnie film odważny i konwencjonalny, „odnoszący się do tradycyjnych ról płciowych, mimo że wynikających z transgresyjnych pragnień”. Anastasia pozostaje pod urokiem Christiania – tłumaczy krytyk – również dlatego, że przysporzono jej w przeszłości bólu. „On chce ją zmienić, ona chce się o niego zatroszczyć – wyjaśnia. – Ona toleruje ten rodzaj seksu, a nawet czerpie z niego przyjemność, ale tak naprawdę chce czegoś więcej, i chce, żeby on poczuł podobnie”.
Pojawiają się też recenzje nad wyraz (lub przynajmniej umiarkowanie) przychylne. Jordan Hoffman z brytyjskiego „Guardiana” docenia na przykład, że „po dyskusjach i protestach, jakie wywołała książka E.L. James, jej ekranizacji nadal udaje się opowiedzieć o ludziach w uroczy sposób”.
Z kolei zdaniem Brent Long („Variety”) „połączenie romansu i niewoli to coś, czego jeszcze nie było w tym gatunku. To podejście, które może zapoczątkować nowy okres szczerości seksualnej w kinie – przynajmniej wydaje się to prawdopodobne, jeśli na ekrany kin wejdą dwie kolejne części bestsellera”. Przesadny optymizm czy zdrowy rozsądek?
Zachwyt widzów
Czemu zawdzięczają sukces i książka, i film? Uważa się, że kobiety są współcześnie coraz bardziej wyzwolone i niezależne. A mimo to do wielu z nich przemawia historia o podporządkowaniu, władczości i poniewieraniu.
Według „Psychology Today” mamy tutaj do czynienia wręcz ze zjawiskiem kulturowym, tłumaczącym, dlaczego kobietom zdarza się wchodzić w niewłaściwe, asymetryczne relacje, z których często nie sposób się wydostać.
„Kobiety zmagają się z wewnętrznym konfliktem – wolność ściera się z dominacją, władza z uległością. Wpływ książki E.L. James może nas cofnąć społecznie” – przestrzegają autorzy magazynu. Wszak mamy do czynienia – tłumaczą – z relacją dwojga zaburzonych: Christianem, którego w dzieciństwie opuściła matka i który szuka w kobietach jej fizycznego odzwierciedlenia, oraz Anastasię, młodą, onieśmieloną, pozbawioną wiary w siebie kobietą.
Dla przeciwwagi pojawiają się argumenty innego rodzaju. Dać się zwalić z nóg, oddać potężnemu, przystojnemu mężczyźnie (rycerzowi w lśniącej zbroi), który spełnia pragnienia – nie oznacza jednak od razu powrotu do epoki wiktoriańskiej. To skutki presji seksualnej i społecznej, z której wynikają nowe, nieznane dotąd problemy (a rozwiązań doświadczenie jeszcze nie podpowiedziało).
Ku takiej interpretacji skłaniają się autorzy „Huffington Post”. Według Jenny Trout „50 twarzy Greya” mimo wszystko wzmacnia kobiety – bo widzą na ekranie swoje fantazje, znajdują dla nich uzasadnienie i aprobatę. I jeśli sprawia im to przyjemność – wywodzi Trout – to należy to zaakceptować.
A z fenomenem przyjdzie nam się mierzyć jeszcze (przynajmniej?) dwukrotnie. „Finał filmu jest obiecujący. Obiecuje ciąg dalszy, który nastąpi pewnie za rok” – recenzuje w POLITYCE Zdzisław Pietrasik. Można się zatem spodziewać, że trend, który widać poniżej, utrzyma się do tego czasu (albo wręcz wzrośnie).