Plakaty obiecywały „historię, która przekracza granice wyobraźni” i „arcydzieło filmowe”, reżyser w wywiadach mówił o „»Gwiezdnych wojnach« 1918 r.”. Po oczach biły cytowane w artykułach liczby: ponad tysiąc godzin na planie filmowym, 5 tys. ujęć, z czego 450 z udziałem efektów specjalnych, sto kostiumów, 40 automobili, 50 pojazdów konnych, 2 tys. statystów i epizodystów oraz międzynarodowa obsada z hollywoodzką gwiazdą Crispinem Gloverem na czele. Kogo nie przekona fabuła – skomplikowane połączenie wątków historycznych osnutych wokół okoliczności wybuchu powstania wielkopolskiego z historią alternatywną, walką spirytystów wynajętych przez pruskiego zaborcę i polskich patriotów o umysł Ignacego Paderewskiego, symbolu Polski i inicjatora powstania – tego miała uwieść strona wizualna przedsięwzięcia.
To drugie się udało. Ci, którzy poszli na film Łukasza Barczyka, nawet jeśli nie zrozumieli, o czym był, wyszli urzeczeni pięknem Poznania w 1918 r. W internecie porównywali nawet kunszt scenografów i speców od efektów specjalnych „Hiszpanki” z pracą ludzi, którzy dostali Oscary za wizualną stronę „Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona. Problem w tym, że film Andersona zobaczyło w Polsce 195 tys. widzów, a „Hiszpankę” – 60 tys. Kluczowy dla frekwencji filmu weekend otwarcia zakończył się dramatycznym wynikiem 16,5 tys. widzów. Co daje 118 osób na jedną kopię filmu. A to megaklapa.
– To był dla nas szok. Spodziewaliśmy się dobrego wyniku, adekwatnego do jakości fimu – mówi Łukasz Barczyk, w jednej osobie scenarzysta „Hiszpanki”, reżyser i producent (jako pełniący obowiązki dyrektora publicznego Studia Filmowego Kadr). Polskie kina przeżywają oblężenie, w ubiegłym roku sprzedały rekordowe ponad 40 mln biletów, a w pierwszych dwóch miesiącach tego roku już ponad 10 mln. Także przykład sukcesów frekwencyjnych poprzednich wysokobudżetowych produkcji pozwalał sądzić, że widz ze zwykłej ciekawości pójdzie obejrzeć polski film reklamowany jako megaprodukcja.
Teraz i w Warszawie, i w Poznaniu trwają gorączkowe dywagacje, kto i gdzie popełnił błąd.
Arcydzieł nie lubimy
W internecie można znaleźć złośliwy scenariusz tłumaczenia tej filmowej klęski. Zaczyna się od tego, że twórcy i producenci obarczają winą dystrybutora, podając w wątpliwość strategię marketingowo-promocyjną filmu. Od razu też dostaje się Polakom, którzy, jak inżynier Mamoń z „Rejsu”, nowości omijają szerokim łukiem.
I faktycznie. Za kształt i odbiór filmu odpowiedzialność biorą jego twórcy, ale za frekwencyjny dramat weekendu otwarcia ich zdaniem (przy zastrzeżeniu, że każdy jest mądry post factum) odpowiada dystrybutor. – Weekend otwarcia jest najczęściej odpowiedzią widzów na zabiegi dystrybutora, na to, jak film jest promowany – tłumaczy Łukasz Barczyk. – Mieliśmy ograniczony, doradczy wpływ na plakaty, dobór środków promocji, wybór zwiastunów, wybór hasła i żadnego, jeśli chodzi o datę premiery.
Wcześniej to jednak Barczyk przesuwał datę premiery, pierwotnie miała się odbyć w 95 rocznicę wybuchu powstania wielkopolskiego, 27 grudnia 2013 r., ostatecznie stanęło na 23 stycznia 2015 r. W ubiegłym roku Vue wprowadzało w tym czasie na ekrany „Jacka Stronga” Władysława Pasikowskiego i frekwencja była świetna. W tym roku jednak 23 wypadł na początku ferii w kilku województwach, z Mazowszem włącznie. Jednak mającą premierę trzy dni przed feriami polską komedię „Wkręceni 2” Piotra Wereśniaka zobaczyło w weekend otwarcia 152,5 tys. widzów, a w kolejnych – feryjnych – tygodniach uzbierało się razem 741 tys. Zaś startujący razem z „Hiszpanką” kameralny „Carte Blanche” z Andrzejem Chyrą w roli tracącego wzrok nauczyciela miał faktycznie słaby weekend otwarcia – ale potem dobił do 200 tys. widzów. Startujące tydzień po filmie Barczyka kryminalne „Ziarno prawdy” w weekend otwarcia miało 66,7 tys. widzów, ale miesiąc później doszło do 252 tys.
Frekwencji nie pomogło także wybite na plakatach „Hiszpanki” i w zwiastunach hasło „arcydzieło filmowe”. Krytycy chóralnie wyśmiali dobre samopoczucie twórców, a widzowie odebrali je jako sygnał ostrzegawczy, że zamiast weekendowej rozrywki proponuje się im kino trudne, spod znaku Bergmana czy Felliniego. Takie przeczucia potwierdzało także nazwisko reżysera, znanego wcześniej z kameralnych („Patrzę na ciebie, Marysiu”, „Przemiany”), artystycznych („Nieruchomy poruszyciel”, „Italiani”) dramatów psychologicznych oglądanych przez nielicznych. W przedpremierowych wywiadach tłumaczył: „Mam, jak większość Polaków, dosyć opowieści o polskim męczeństwie i moralnych zwycięstwach w obliczu materialnych klęsk. Potrzebuję nowego mitu dla mojego kraju i pragnę taki nowy mit stworzyć”. Nie bał się też publicznie chwalić swojego dzieła. – Widocznie w Polsce ciągle słowo artysta czy arcydzieło wywołuje u ludzi w środowisku i u widzów złe skojarzenia, odstrasza – konkluduje dzisiaj.
Trudno sobie też wyobrazić, żeby tytuł, wymyślony przez Barczyka, przyczynił się do zwiększenia frekwencji. „Hiszpanka” nawiązuje do pandemii grypy, która zabiła więcej Europejczyków niż I wojna światowa i której objawy próbuje wmówić zmierzającemu do Poznania Ignacemu Paderewskiemu wynajęte przez Prusaków medium – grany przez Glovera demoniczny doktor Abuse.
Kiedyś Andrzej Saramonowicz zastanawiał się, co kieruje twórcami tytułów polskich filmów, zwłaszcza tych o ambicjach komercyjnych. Za przykład podawał „Boisko bezdomnych” Kasi Adamik – sympatyczny film, który byłby idealnym i niegłupim zwieńczeniem sobotniego rodzinnego wypadu do centrum handlowego, gdyby tylko wyświetlał się na tablicy z repertuarem kina jako np. „Mistrzowie świata”.
To nie takie powstanie
Barczyk broni tytułu i filmu: – Scenariusz „Hiszpanki” został bardzo wiernie zrealizowany, było wiadomo, że to nie będzie łatwe kino, że jest tam duży nacisk położony na ducha epoki, na symbolikę, język kina. W warstwie fabularnej miał być zrozumiały dla szerokiego widza, ale jednocześnie miał mu oferować coś więcej. Taki był też zamiar inicjatora projektu, Urzędu Marszałkowskiego Województwa Wielkopolskiego, który nie chciał klasycznej superprodukcji, tylko szukał bardziej ambitnego sposobu do wypromowania wydarzenia.
Reżyser przypomina, że jego film startował z innego punktu niż „Miasto 44”, produkcja o milion złotych droższa od „Hiszpanki”. Film Komasy był zwieńczeniem dziesięcioleci promowania powstania warszawskiego w świadomości Polaków, a premiera odbyła się na Stadionie Narodowym w obecności kombatantów. Film Barczyka ma mit powstania wielkopolskiego dopiero zbudować, przy okazji pokazując, że o historii można opowiadać na różne, nie tylko bitewno-martyrologiczne sposoby, a patriotyzm niejedno ma imię. Nie brakowało komentarzy chwalących reżysera za takie nieoczywiste spojrzenie.
Nie brakuje też jednak pytań dotyczących finansowej strony megaprodukcji Barczyka. Podczas gdy Jan Komasa, realizując „Miasto 44”, miał u boku doświadczonego producenta Michała Kwiecińskiego i jego Akson Studio – to oni dbali o budżet oraz o to, by film miał szansę powodzenia także komercyjnego. Łukasz Barczyk był zaś sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem, czyli scenarzystą, reżyserem i producentem „Hiszpanki”. Padają zarzuty, że jako szef państwowego Studia Filmowego Kadr przeznaczył na swój film środki zgromadzone na jego koncie przez poprzedniego dyrektora Jerzego Kapuścińskiego, a zarobione przez wyprodukowane za jego rządów tytuły: „Jesteś Bogiem” Leszka Dawida, „Salę samobójców” Jana Komasy i „Baby są jakieś inne” Marka Koterskiego. Za Kapuścińskiego Kadr produkował filmy średniobudżetowe, z pogranicza kina autorskiego i komercyjnego. – Tego samego dnia zostałem powołany na stanowisko p.o. dyrektora Kadru przez ministra Zdrojewskiego i rozstrzygnięty został ogłoszony przez marszałka województwa wielkopolskiego i PISF konkurs na scenariusz filmu inspirowanego powstaniem wielkopolskim, który wygrała moja nowela pt. „Hiszpanka” – tłumaczy Barczyk. – Producentem miał być poznański Film-Art, ale jako że nie miał na koncie żadnych dokonań, to zgodnie ze statutem PISF nie mógł nawet aplikować o dofinansowanie PISF.
Wyjście poza Kadr
Ponieważ film powinien być produkowany przez państwową instytucję – taki był wymóg organizatorów konkursu – Barczykowi wydawało się logiczne, by zrobić to w Kadrze, a nie jako dyrektor jednego studia iść do drugiego. – To by było absurdalne – dodaje twórca „Hiszpanki”. – Dokładnie takie ustalenia zapadły na trójstronnym spotkaniu z dyrektor Agnieszką Odorowicz i wszyscy rozumieliśmy, że ta sytuacja nie jest komfortowa i będzie krytykowana, ale jest jedyną logiczną wersją zdarzeń. Zostałem postawiony przed taką sytuacją, nie prosiłem się o nią, ale mam doświadczenie producenckie, wiedziałem, że potrafię to zrobić. Kto w mojej sytuacji postąpiłby inaczej?
Na budżet „Hiszpanki” złożyło się kilka instytucji. Województwo wielkopolskie przekazało 6 mln zł, drugie tyle dał PISF, który wcześniej taką samą kwotą dofinansował produkcję „Miasta 44”, kolejne 7 mln zebrano w różnych instytucjach, publicznych i prywatnych (m.in. Narodowy Instytut Audiowizualny, Toya Studios, Platige Image, Alvernia Studios, Orange). A pieniędzy szukano wszędzie, Kadr wnioskował na przykład do Łódzkiego Funduszu Filmowego o wsparcie „Hiszpanki” kwotą 330 tys. zł, bo autorem makiet do filmu jest łódzki twórca filmów lalkowych Marek Skrobecki. – Kadr przekazał na „Hiszpankę” 5 mln zł, czyli jedną piątą jej budżetu – tłumaczy Barczyk. – Dla porównania „Jesteś Bogiem” kosztowało Kadr blisko 3 mln przy 6-milionowym budżecie filmu. Zostawiłem studio w doskonałej kondycji, zgodnie z bilansem zamknięcia z 2014 r. złożonym w Ministerstwie Kultury, zysk zamknął się w kwocie 700 tys. zł. Na koniec lutego kwota ta wzrosła do 1,2 mln zł. Na koncie są środki zabezpieczające działalność studia na wiele miesięcy. Oczekiwane przychody dalece przekraczają zobowiązania, udało się odzyskać prawa do wielu filmów i są one teraz w gestii studia. Barczyk twierdzi, że Kadr jest w tej chwili w wielokrotnie lepszej kondycji finansowej i prawnej, niż gdy go obejmował.
Za jego rządów studio wyprodukowało dokument o Jerzym Kawalerowiczu „Whisky z mlekiem”, „Hiszpankę” i wchodzące właśnie do kin „Sąsiady” Grzegorza Królikiewicza. Było też koproducentem „Papuszy” Krzysztofa Krauze i Joanny Kos-Krauze i „Piątej pory roku” Jerzego Domaradzkiego, zrekonstruowano 15 dzieł polskiej klasyki filmowej.
Na pytanie o nieograniczoną władzę i rozrastający się (z początkowych 19 do 24,5 mln zł) budżet produkcji Barczyk odpowiada: – Ograniczała mnie ustawa, prawo i statut studia Kadr, „Hiszpanka” została wyprodukowana w zgodzie z nimi. PISF ma prawo skontrolować ten projekt, ja jestem zupełnie spokojny. Kadr jako Państwowa Instytucja Kultury składa co kwartał dokładny raport z wykonania planu finansowego wraz z opisem merytorycznym. Jesteśmy cały czas pod kontrolą Ministerstwa Kultury.
– Większość superprodukcji przekraczała budżety, nie jesteśmy jedyni, to efekt dużej skali produkcji – dodaje reżyser. – Koszty generowały efekty specjalne, stworzenie luksusowego świata sprzed wojny, którego nawet śladów w Polsce nie ma, kostiumy, wystrój wnętrz, świetni aktorzy z Europy i USA.
Czy trzeba było robić ten film z takim pietyzmem, jeśli chodzi o historyczne detale? – Filmy robi się z wielu powodów naraz: ten powstał dla widza, ale również po to, żeby stworzyć nowy język do mówienia o polskiej historii, dotknąć paradygmatów historycznych, kulturowych i sprowokować wokół nich debatę – mówi Barczyk.
Krajobraz po klęsce
Nie udało się przyciągnąć do kin widzów, krytycy są podzieleni, „Hiszpanka” nowego rozdziału w polskim kinie nie otworzyła, choć trudno nie docenić, z jaką precyzją wykonano każdy z elementów filmu. Wszystkie powstały w Polsce, włącznie z efektami specjalnymi. – Ich twórcy już z tym doświadczeniem zostaną. Mogliśmy zaprosić specjalistę z USA i zrealizować wszystko za granicą. Tylko potem, jak następna produkcja będzie chciała zrobić coś podobnego, to znów będzie musiała wynająć zagranicznych specjalistów – komentuje autor filmu. – Ja mam takie poczucie – i o tym też jest ten film – że trzeba łapać się za ręce i coś razem tworzyć. A PISF, jak widać w nazwie, jest instytutem sztuki filmowej i mamy robić też sztukę filmową. Bardzo bym nie chciał, żeby o jakości dzieła decydował wyłącznie wynik w Box-office. Bardzo bym nie chciał uwierzyć, że jest jak w ironicznej piosence Kazika: „Dobre jest to, co się sprzeda, chujowe to, czego sprzedać się nie da”.
Autor pociesza się też, że powstanie wielkopolskie, dzięki któremu Polska odzyskała jedną trzecią swojego obecnego terytorium, jednak zaistniało w świadomości Polaków dzięki „Hiszpance”. – I kojarzy się z czymś niekonwencjonalnym, innym, bezkrwawym i zwycięskim. Takie było zadanie. Zaś wartość tekstów, które pokazały się w mediach w związku z „Hiszpanką”, przekroczyła wydane przez marszałka 6 mln zł. Część Wielkopolski dalej czeka na klasyczny film o powstaniu wielkopolskim, oddający hołd jego uczestnikom. Setna rocznica wybuchu już za trzy lata. Na razie współproducent „Hiszpanki”, poznański Film-Art, liże rany po megaprodukcji, na jesieni pokaże film o ostatnich miesiącach życia aktora Tadeusza Szymkowa z Tomaszem Kotem w roli głównej.
– Wierzę głęboko, że w „Hiszpance” drzemie potencjał na wielką widownię, i wierzę, że jeszcze ją znajdzie. Szukamy dystrybutorów zagranicznych, czekamy na odpowiedzi od festiwali – mówi Barczyk. – W tej chwili nie zastanawiam się nad swoją przyszłością. „Hiszpanka” kosztowała mnie wiele pracy i energii, a ta energia nie została zwrócona, bo ludzie nie poszli, bo nie ma oczekiwanych wyników finansowych – nie ma ukojenia.
Jeszcze przed premierą „Hiszpanki” Barczyk został odwołany z funkcji p.o. dyrektora Studia Filmowego Kadr. Ministerstwo Kultury ogłosiło dawno obiecany konkurs. Barczyk w nim wystartował, z 40-stronicowym programem. Komisja wybrała innego reżysera, Filipa Bajona. Decyzję ogłoszono w dniu konferencji prasowej „Hiszpanki”.