Nazywał się Paul Durand-Ruel, a jego życiorys to gotowy materiał na film. O człowieku, który kilka razy stawał się bankrutem, mimo że sprzedał w swym życiu około tysiąca obrazów Moneta. I choć dziś niemal każdy dobrze wie, kim byli Degas czy Renoir, to tylko nieliczni mają świadomość, jak bardzo byt tych wielkich malarzy zależał od tego jednego człowieka. „Bez niego umarlibyśmy z głodu, my, wszyscy impresjoniści. Zawdzięczamy mu wszystko” – zapewniał na dwa lata przed śmiercią Claude Monet.
Solidarnie odrzucani przez kolegów po pędzlu, krytyków i publiczność, malarze ci mieli oczywiście wiernych sojuszników. Jak zakochany bez pamięci w ich obrazach, skromny urzędnik celny Victor Chocquet. Jak dr Paul Gachet, kupujący prace nie tyle z miłości do sztuki, ile z sympatii do ich autorów. Wreszcie, jak bogaty i ekscentryczny malarz amator Gustave Caillebotte, który szczodrym darem 65 impresjonistycznych dzieł dla Luwru wprowadził w konfuzję całą Francję. I jak wyłamujący się z głównej linii krytycy Theodore Duret i Louis Duranty. Czy wreszcie, jak wielki Emil Zola, o którego przyjaźni z wyklętymi malarzami można powiedzieć, że była szorstka i niejednoznaczna.
Ale Durand-Ruel był jedyny w swoim rodzaju. I nawet dziś, po blisko 150 latach, trudno ocenić, czy bardziej był racjonalnie myślącym marszandem czy szaleńcem, któremu się po prostu udało? Filantropem czy biznesmenem?
Paul Durand-Ruel miał kontynuować porządny, choć skromny interes rodzinny. Wszak pochodził z zacnej katolickiej mieszczańskiej rodziny o ugruntowanych rojalistycznych poglądach. Dziad jego prowadził sklep z materiałami piśmienniczymi, ojciec wzbogacił ofertę o przybory malarskie i – trochę na zasadzie dodatkowego magnesu – umieszczał w witrynach obrazy (być może niewypłacalnych artystów), które można było kupić.