W Polsce sprawa „Charlie Hebdo” nie jest i nie może wydawać się do końca zrozumiała, bo Polska nie miała kolonii ani nie przyjmowała do kraju wielkich fal imigrantów. Sprowadza się to do spraw najprostszych: gdzie pozwolić napływowym mieszkać – tworzyć osiedla getta, jak dzielnice Tensta, Farsta czy Rinkeby w Sztokholmie, czy pogodzić się z faktem, że w białej dzielnicy pojawią się ciemniejsze twarze, a wraz z nimi inna religia, inne zwyczaje, inne kuchenne zapachy – tak jak to się dzieje w Brukseli.
A dzieci imigrantów? Czy przyjmować je do tych samych szkół, co te urodzone na miejscu? Czy w klasie złożonej z Francuzów, w której ląduje grupka nowo przybyłych do Francji Algierczyków, nauczyciel powinien iść z programem w normalnym tempie czy zwolnić, pozwalając algierskim uczniom doszlusować do wymogów obcego programu szkolnego, tym samym powodując, że rodzice białych dzieci zaczną masowo wypisywać z niej pociechy, bo „poziom nauczania drastycznie się obniżył”?
Kraje zachodniej Europy stają na co dzień przed takimi niby małymi, ale tak naprawdę wielkimi problemami. Nierozwiązane, wracają jak bumerang. Zepchnięci na przedmieścia Francuzi pochodzenia północnoafrykańskiego są wściekli. Urodzeni we Francji, są jednak systematycznie izolowani – po szkole zapełnionej niemal wyłącznie przez imigrantów nie mogą znaleźć pracy. I wciąż dotyczy ich termin „integracja”. Pytają: z czym mamy się integrować, skoro tu się urodziliśmy, jesteśmy stąd? Na naszych oczach nawoływanie do integracji przeradza się w groźną rzeczywistość dezintegracji.
Gdzie polityka zawiodła, tam sprzątać po nieudolnych politykach muszą obywatele. Zacząć trzeba jak zwykle od samego dołu, czyli od tego, co mamy w głowach, od języka, który bywa, że nami mówi.