Miałem siedem lat. Chłopiec, który mi tego ludzika sprzedał, już nie żyje. Ja żyję. Ludzika Lego chciałem wygodnie umościć tam, gdzie podsufitka styka się z uszczelką drzwi – niestety, wpadł do słupka karoserii i tam już pozostał. Na wieczność. Moja siostra pamięta podobną historię, w jej wersji występuje jednak drogi jej sercu dzięciołek. Żadne z nas nie wie, co wydarzyło się naprawdę. Ale pamiętamy.
Potem był duży, biały Fiat 125p, będący, w przeciwieństwie do malucha, prawdziwym samochodem. To pierwszy, jaki prowadziłem – pod nadzorem taty. Miałem 14 lat. Potem Fiat Uno, czerwony. Miał wszystko podświetlane i wydawał mi się nowoczesny, jak z „Gwiezdnych wojen”. Tato uczył mnie prowadzić, jeździliśmy po polnych drogach. To pierwszy, jaki rozbiłem, na długo zanim zrobiłem prawo jazdy – wziąłem fiata bez wiedzy rodziców i pojechałem do kolegi, wiejskimi drogami, oddać kasety. Wracając, wszedłem w wiraż z optymizmem debiutanta i wpakowałem się w betonowy płot, wybiłem czołem przednią szybę, auto do kasacji. Miałem 17 lat. Prawo jazdy zrobiłem za siódmym albo ósmym podejściem, nie pamiętam już. Miałem 19 lat. Moja miłość do samochodów nigdy nie była łatwa.
Potem było srebrne Seicento, samochód mojej mamy. Miało elektryczne szyby i radio z CD. Czasem jeździłem nim do Katowic na uniwersytet, co skutecznie separowało mnie od studenckiego życia towarzyskiego, z pożytkiem i dla mnie, i dla studenckiego życia towarzyskiego. Seicento też rozbiłem, parę lat później. Wyprzedzałem traktor. Było ślisko, dachowałem na polu. Wyglądało, jak zgnieciona, srebrna puszka po coli light.
Potem był Seat Arosa. Zielony, w nim szyby na korbkę i ospały litrowy silniczek. Nie znosiłem tego autka, ale kiedyś pojechaliśmy nim na Mazury w pięć osób, pięć plecaków i z gitarą, z szeroko otwartymi szybami, młodzi i szczęśliwi, chociaż tylne amortyzatory miały skasowany cały luz.