Zacznę jednak od chwili wspomnień. Przed blisko ćwierć wiekiem kierowałem jednym z rodzimych domów aukcyjnych. Jeżeli mieliśmy w ofercie sprzedaży prace Malczewskiego, Brandta, Wierusza-Kowalskiego czy Siemiradzkiego, to w ciemno można było przewidzieć szaloną licytację i wysokie ceny.
W czasach szalejącego młodego kapitalizmu i szalonych nowobogackich karier dla tych i paru innych nazwisk kolekcjonerzy byli gotowi zaprzedać duszę diabłu.
Minęło 25 lat. Kapitalizm okrzepł, weszliśmy odważnie do Europy, a tzw. biznesmeni wiedzą już, że nie należy zakładać białych skarpetek do ciemnego garnituru. I co? I nic. Bogaci kolekcjonerzy nadal gremialnie rzucają się jak lew na antylopę na malarstwo spod znaku patriotyczno-sentymentalnego.
Nieciekawe historie
Konie, dworki, realistyczne sceny dworskie, mrożące krew w żyłach pogonie wilków za saniami, szczypta nagości – to są motywy, które mogą liczyć na stuprocentowe zainteresowanie. Szczególnie jeśli obrazy sygnowane są nazwiskami polskich malarzy mających za sobą dobrą szkołę realizmu wyniesioną z akademii monachijskiej lub petersburskiej.
Historycy sztuki nie ustają w wysiłkach, by budować inne niż XIX-wieczne hierarchie wartości. Wszak doświadczyliśmy w sztuce impresjonizmu i kubizmu, postimpresjonizmu i ekspresjonizmu, surrealizmu i pop-artu. Każdy z tych i kilku innych ważnych nurtów wydał w Polsce twórców nieprzeciętnych. Ale na aukcjach, z niewielkimi wyjątkami (osobliwa moda i gotowość płacenia bajecznych sum za wielkie kolorowe koła Fangora, co dziwi nawet samego artystę), nadal królują malarze opowiadający za pomocą pędzla „ciekawe historie”.
Im więcej w tych opowieściach dramatu, symboliki i wzruszeń, tym sprzedający może liczyć na bardziej hojnego nabywcę.